Operetkowy galimatias w operze
W ten sposób można najkrócej i najtrafniej określić treść i klimat "Kawalera srebrnej róży" Ryszarda Straussa, opery komicznej, prezentującej w krzywym zwierciadle wiedeńską arystokrację. Mamy więc do czynienia z plejadą barwnych i różnorodnych postaci, będących zarazem motorem napędowym całej akcji, a widz zaskakiwany jest coraz to inną sytuacją.
Księżna Marszałkowa, dumna kobieta nie mogąca się pogodzić z upływającym czasem (brzydko mówiąc: ze zbliżającą się starością). Oktawian, aktualny kochanek Marszałkowej, który w zależności od sytuacji jest pokojówką, posłańcem miłości, wreszcie autentycznie zakochanym młodzieńcem. Gruboskórny i próżny baron Ochs to klejnot całej opery - jej centralna postać. Pan baron właśnie chce się kolejny raz ożenić, ale żonę zamierza traktować jako uciążliwy dodatek do jej posagu, nie rezygnując oczywiście z kolejnych przelotnych romansów. Faninal i jego żona to piękny portret dorobkiewiczów, żywcem wyjęty z Moliera. Nie zważając na zupełny brak dobrych manier nadętego barona Ochsa, chcą mu oddać córką Zofię za żonę, tylko po to by podeprzeć świeżej daty szlachectwo kolejną arystokratyczną koneksją. Wreszcie wiotka, delikatna Zofia, która od pierwszego spojrzenia pokochała z wzajemnością Oktawiana przynoszącego jej w imieniu barona tytułową srebrną różę. Do grona głównych bohaterów należy jeszcze dodać niemałą galerię miniatur tworzących właściwy klimat dzieła - notariusz, doktor, para intrygantów, fryzjer, śpiewak i modystka to jakby postacie ze starej włoskiej opery buffa.
Wszyscy razem grzeszą pychą, intrygują i zdradzają, a czynią to w takt błyskotliwej, pełnej humoru muzyki, w której oczywiście pojawia się walc, bez którego Wiedeń nie byłby Wiedniem, a opera straciłaby wiele ze swojego uroku. Czyż w takiej sytuacji można się dziwić nie przemijającej od 80 lat popularności "Rosenkavaliera" na scenach świata.
W takiej lekkiej, barwnej konwencji zrealizował najnowszą inscenizację "Kawalera srebrnej róży" Pier Luigi Pizzi na scenie warszawskiego Teatru Narodowego - premiera 26 stycznia. Jest to wysmakowane przedstawienie pełne życia, dobrego humoru i wyrazistych postaci - ich charakter podkreślają zrealizowane z przymrużeniem oka barwne kostiumy. Ale jednocześnie jest to spektakl nie pozbawiony ciepła i subtelnego liryzmu. Warstwę inscenizacyjną uzupełnia interesująca scenografia, utrzymana w jasnych kolorach - również autorstwa Pier Luigi Pizzi.
Bohaterami premierowego wieczoru byli Jacek Kaspszyk i przygotowana przez niego orkiestra. Tak pięknie i z pasją grającej orkiestry Teatru Narodowego już dawno nie słyszałem. Trudną Straussowską partyturę zrealizowano z wszystkimi jej detalami, smaczkami oraz finezyjnymi zmianami temp i dynamiki. Jacek Kaspszyk prowadził całe przedstawienie z właściwym temperamentem i wielką precyzją. Czasami tylko dał się ponieść symfonicznemu pazurowi i zbyt masywnym brzmieniem przykrywał solistów.
Wśród wykonawców znakomitą formę zaprezentowała Hanna Lisowska. Jej Marszałkowa to subtelny liryzm, osobisty urok, a przede wszystkim piękny śpiew. Sceniczny tercet rodzinny: Zofia - Izabela Kłosińska, Faninal - Zbigniew Macias i jego żona Marianna - Barbara Rusin-Knap, stworzyli interesujące kreacje wokalno-aktorskie. W partii gburowatego barona Ochsa podziwialiśmy Włodzimierza Zalewskiego, który dobrze poradził sobie ze stworzeniem przekonywającej postaci scenicznej. Nieco gorzej było ze stroną wokalną, jego głos (szczególnie w I akcie) ginął w brzmieniu orkiestry. Podobnie rzecz się miała z Martą Abako, która miała stałe kłopoty z przebiciem przez brzmienie orkiestry. Na dodatek nie bardzo umiała odnaleźć się w "spodenkowej" partii Oktawiana co zaowocowało zupełnie nie przekonującą kreacją aktorską.
W sumie jednak obejrzeliśmy spektakl na dobrym europejskim poziomie, a warto tutaj przypomnieć, że został on zrealizowany w koprodukcji z Teatro Carlo Felice w Genui.