Artykuły

Nicowanie

Nie ma się co oszukiwać - moloch Teatru Wielkiego zjadał to przed­stawienie. Ale i zjadanie - jak się okazało - może być sztuką.

Thomas Bernhard stawia nam przed oczy rodzinę przeklętą, która zajęła miejsce rodziny - chciałoby się powiedzieć - świętej, a na pewno statecznej, szacownej, porządnej. Matka i ojciec nie żyją. Rodzeństwo - Ludwik (filozof w obłędzie) oraz Ritter i Dene (niespeł­nione aktorki) - usiłują się jakoś podzie­lić rolami i schedą w starym domu pełnym portretów przodków i historycznych przedmiotów. Celebrują nakrywanie do stołu starą porcelaną, ale zaraz tłuką ją z hukiem. Bo równocześnie kwestionują i te role, i te portrety, i ten dom. I - w kon­sekwencji - kwestionują też siebie.

My: dzieci braci i sióstr

W spektaklu Krystiana Lupy centralne miejsce zajmuje stół: tu się jada, rozma­wia, milczy... Mieszczańska przestrzeń ja­dalni oprawiona zostaje przez reżysera­-scenografa w cienką, czerwoną ramkę i oddzielona od widowni cienką, czerwo­ną linią - jak kablem pod wysokim napię­ciem. Oto więc w pudełku tradycyjnej sce­ny mamy pudełko świata tego przedsta­wienia. A Lupa przykłada doń - przepra­szam za banalność skojarzenia - lupę. I le­niwie, od niechcenia, niczym u Czecho­wa toczą się rodzinne dialogi: między ka­lesonami a filozoficznymi traktatami, mię­dzy konieczną wizytą u lekarza a nie­uchronnością szaleństwa, między procen­tami udziałów w teatrze a teorią sztuki.

Pod skórą wibruje już nie tylko cze­chowowska tęsknota za niemożliwym, nie tylko przegrane życie, nie tylko roz­pacz... - ale całkowity bezsens, bezna­dzieja, brak jakichkolwiek racji. Oto po­kój jadalny pewnego domu został wy­wrócony na lewą stronę. Wynicowany do cna. A z nim jego mieszkańcy. I my, sie­dzący na widowni, też.

Bernhardowskie - jakże modernistycz­ne - pesymistyczne diagnozy degrengola­dy i rozpadu dotyczą, zdawałoby się, wie­ku XIX, ale wciąż nie tracą na aktualno­ści. Poza tym prosta z nich droga do "blu­zgu" młodych brutalistów: u nich po Ro­dzinie nie zostało już nawet Rodzeństwo. Obcy ludzie niszczą się nawzajem, nie mo­gąc znaleźć siebie. To dzieci "rodzeństw", które wyrwały się z korzeniami i tułając po śmietnikach świata, zostawiały swoje nasiona gdzie popadnie i jak popadnie. A cierpienie coraz mniej uszlachetnia.

Energetyczne skrzyżowanie

Po spektaklach Lupy - bywa - trudno dojść do siebie, złapać oddech, własny rytm. Sobotnie przedstawienie nie dzia­łało na widzów aż tak intensywnie. Przez cztery bez mała godziny trwała walka i czuło się krzyżujące się gdzieś pod niestosownie kryształowym żyrandolem energie. Pierwsza płynęła ze sceny: od aktorów, którzy próbo­wali znaleźć właściwy ton dla swoich głosów nitrowanych przez gło­śniki - to w górę, to w dół. Druga - z wi­downi: kaszlącej, wiercącej się, usiłują­cej znaleźć swoje miejsce i jakby zawsty­dzonej tym faktem. Trzecia wreszcie - z loży: gdzie samotnie uczestniczył w przedstawieniu reżyser. Ta ostatnia mu­skała plecy widzów (świadomych tego faktu bądź nie) i - jak dyrygent - chcia­ła prowadzić aktorów. Walka - bardzo wyrównana i uczciwa - warta była tego, żeby w niej uczestniczyć. Wszak teatr to miejsce, gdzie spotykają się żywi ludzie. I spotkali się - choć w trudnych warun­kach, choć bez ekstaz i uniesień.

Czerwone linie pod napięciem nie znik­nęły w finale: ani realnie, ani mentalnie. Ale - być może - to nawet lepiej w przy­padku tego przedstawienia, które bardziej działało na intelekt niż na emocje i trze­wia. Oklaski po spektaklu nie były sto­jącą owacją po występach popularnej gwiazdy. I dobrze. Kiedy ze sceny pada ostatnie zdanie o deszczowym wieczo­rze, który najlepiej spędzić w łóżku, mo­żemy wracać do swoich światów, domów, jadalni, stołów - wyposażeni w świado­mość rysowanych na czerwono napięć i bogatsi o dystans do nich. Może też bar­dziej skłonni cenić to, co mamy - "gów­nianą epokę, po której zostanie tylko smród". Wszak innej już nie będzie.

A to nie paski

Niezapomnianym smaczkiem poznań­skiego przedstawienia pozostanie na pewno monolog Ludwika z trzeciego ak­tu poświęcony sztuce malarskiej potrak­towanej z wielką pogardą. Wpisał się on w lokalny kontekst sporu o zielono-żół­te paski Leona Tarasewicza na kolum­nach tutejszej opery i powodował spon­taniczne wybuchy śmiechu na widowni.

A swoją drogą nie mogę się oprzeć kon­kluzji, że owe sporne paski nie odstra­szyły jakoś widzów - co sugerował dy­rektor Sławomir Pietras - ani przed spek­taklami Lupy, ani - żeby nie zawężać grona do wybranych kręgów - przed gra­jącym tu w zeszłym tygodniu baletem Ejfmana. Więc jednak nie w paskach problem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji