Janusz musi zrobić resztę
Z Rogerem Watersem rozmawia Marcin Kostaszuk
- Przez całą swoją karierę sam wykonywał pan swoje kompozycje na scenie. 7 lipca w Poznaniu będzie pan musiał odnaleźć się w roli widza.
- Przeżyłem to już podczas premiery koncertowej wersji mojej opery. Zawsze byłem zafascynowany wizualną stroną scenicznych przedsięwzięć i w końcu mogłem zobaczyć, jak to wygląda. Podobnie będzie w Poznaniu. Jestem naprawdę ciekaw, czym zaskoczy mnie Janusz Józefowicz. Rola widza mi nie przeszkadza.
- Jak na dwa miesiące przed premierą ocenia pan współpracę z polskimi artystami, przede wszystkim z Januszem Józefowiczem?
- Im dalej, tym lepiej. Janusz jest osobą, z którą kontaktuję się najczęściej. Ma niezwykłą energię, jest osobą bardzo kreatywną, ma wiele własnych pomysłów. Wydaje mi się, że myślimy podobnie o wizualnym uatrakcyjnieniu widowiska "Ca Ira". Chciałbym jednak zaznaczyć, że tak naprawdę ciągle nie wiem, jaki będzie kształt tego widowiska, bo to, co zobaczymy w Poznaniu, to przede wszystkim dzieło Janusza - nie moje.
- To jednak pana nazwisko jest magnesem przyciągającym widzów, nie tylko z Polski.
- Owszem, ale ja już wykonałem swoją pracę nad muzyką. Janusz musi zrobić resztę.
- Czy łatwiej tworzyć coś świeżego, innowacyjnego, gdy jest się debiutantem, czy też gdy ma się za sobą lata doświadczeń i wiele artystycznych osiągnięć?
- Tworzenie nigdy nie jest łatwe, natchnienie przychodzi falami i nigdy nie można być pewnym, czy to, co się wymyśli, będzie wartościowe. W moim przypadku zmienił się przede wszystkim stosunek do własnych dzieł. Kiedyś myślałem o tym bardzo prosto - chciałem jak najszybciej wymyślić, napisać, nagrać i od razu wypuścić piosenkę czy album w świat. Teraz przestałem odczuwać tego typu ciśnienie czy wewnętrzny przymus. To jest powód, dla którego w ostatnich latach wydałem tak niewielką liczbę nowych utworów. Potrafię siedzieć długo nad każdym dźwiękiem. Dzięki temu mam spory dystans do tego, co tworzę, bardziej dbam o finalny efekt.
- Czy jest pan w stanie zrozumieć, dlaczego tak wielu ludzi na całym świecie z utęsknieniem czeka na reaktywację Pink Floyd? Czy jest pan w stanie spojrzeć na fenomen tej grupy z perspektywy fana?
- Wydaje mi się, że ludzie po prostu ciągle cenią to, co stworzyliśmy wspólnie. Rozumiem to jeszcze lepiej po ubiegłorocznym spotkaniu, podczas Live 8. Zagraliśmy razem trzy lub cztery piosenki i wróciła dawna magia. Dźwięki, które tworzymy wspólnie, mają w sobie niezwykłą moc i mogę tylko żałować, że David Gilmour nie ma ochoty, by to powtórzyć.
- W niedawnym podsumowaniu największego polskiego miesięcznika rockowego, "The Wall" otwiera listę najwspanialszych concept-albumów w historii. Czy pana następne solowe dzieło także będzie spójną historią?
- Taki mam plan, ale póki co nie chciałbym zdradzać jego tematu.
- Prezydent Poznania Ryszard Grobelny powiedział mi, że interesowała pana historia poznańskiego Czerwca. Czy dziś wie pan więcej o wydarzeniach sprzed 50 lat?
- Wiem już znacznie więcej na temat tych wszystkich ludzi, którzy oddali życie i zdrowie, a także trafili do więzień. To była wielka tragedia polskich robotników, domagających się poszanowania własnej godności i zalążek kolejnych wydarzeń, które w końcu doprowadziły do upadku komunizmu. Dobrze, że nie skończyło się to interwencją wojsk radzieckich, tak jak to było w przypadku Węgier.
- Mieszkał pan i tworzył w wielu miejscach na całym świecie, nie wspominając już o koncertowych podróżach. Z jakim miejscem na ziemi identyfikuje się pan dziś najbardziej?
- Przede wszystkim jestem Anglikiem...
- Ale to o panu Sting mógłby zaśpiewać "Englishman in New York" - mieszka pan w tej właśnie amerykańskiej metropolii?
- Owszem. Jakiś czas temu poczułem się zawstydzony sposobem, w jaki sprawuje rządy premier Blair i jego administracja. Do dziś nie mam pojęcia, jak można było tak bezkrytycznie popierać politykę George'a W. Busha wobec Iraku. Nie jestem natomiast rozczarowany ludźmi, którzy mieszkają na Wyspach Brytyjskich - wszak prawie dwa miliony z nich wzięły udział w marszach potępiających wojnę. Jak można mówić o demokracji, jeśli rząd wikła się w wojnę, której przeciwnych jest 75 procent obywateli?
- Oprócz poznańskiej prapremiery megaprodukcji "Ca Ira" czeka pana seria niezwykłych koncertów. Dlaczego na przykład zdecydował się pan zagrać na torze Formuły 1 Magny Cours i wykonać w całości klasyczny album Pink Floyd "The Dark Side of the Moon"?
- Propozycję złożyli mi francuscy organizatorzy wyścigu, ale nie dałem się długo namawiać. Pociągająca była przede wszystkim możliwość zagrania w tak niezwykłym miejscu jak tor wyścigowy. Moi koledzy z Pink Floyd byli wielkimi wielbicielami wyścigów, przede wszystkim Nick Mason, który ciągle kolekcjonuje sportowe samochody.
- Jaki cel widzi pan w zagraniu koncertu na granicy terytoriów Izraela i Autonomii Palestyńskiej?
- Na początku była mowa o koncercie na wielkim stadionie w Tel Awiwie, w Izraelu. Zarzucono mi jednak, że występ w takim miejscu byłby równoznaczny z pewnego rodzaju wsparciem dla twardej polityki Izraela na terytoriach okupowanych. Protestowała między innymi organizacja palestyńskich artystów - spotkałem się z nimi i narodził się pomysł, by nie odwoływać przyjazdu do Izraela, ale wybrać inne, bardziej symboliczne miejsce, gdzie Żydzi i Palestyńczycy koegzystują ze sobą pokojowo. Cieszę się z takiego wyjścia z tej trudnej sytuacji. Jaki będzie efekt tego występu? Naprawdę nie wiem, czego się spodziewać, ale chciałbym, by muzyka pokonywała uprzedzenia.