"Ca Ira"- nadzieja i okrucieństwo
Punktualnie o godz. 21.45 w piątek rozpoczęła się opera, której wystawienie kończyło obchody 50. rocznicy Poznańskiego Czerwca 1956 roku. Ponad 10 tysięcy osób przyszło na Międzynarodowe Targi Poznańskie, aby zobaczyć przedstawienie "Ca Ira". Miliony telewidzów mogły oglądać bezpośrednią transmisję w pierwszym programie publicznej telewizji.
Roger Waters, twórca opery, przemówił po polsku - przywitał widzów i zadedykował operę wszystkim tym, którzy walczą o prawa człowieka.
Muzyka Watersa okazała się bardzo sugestywna, a najciekawszym momentem wydawała się trzecia scena drugiego aktu, z udziałem grających niewolników, czarnoskórych chórzystów z London Community Gospel Choir, wyśpiewujących skargę na świat, w którym ponad ludzkie życie przedkłada się srebro, cukier i indygo.
Był przepych, byty wybuchy i pokazy ekwilibrystyczne. Sztuka została rozpisana nie tylko na głosy chórzystów, ale i na odgłosy salw karabinów - było piękno, ale i okrucieństwo - właściwe każdej rewolucji.
Wchodząc na teren spektaklu trudno było nie poczuć się przytłoczonym ogromem zajętej przez artystów przestrzeni. Za chwilę okazało się, że obok trzech scen jest jeszcze czwarta - kilkadziesiąt metrów nad ziemią ukazała się postać uosabiającej wolność Marianny. A to był dopiero początek serii zaskakujących zdarzeń...
Twórcy spektaklu zaatakowali zmysły publiczności na wszystkie możliwe sposoby i momentami trudno było zdecydować się, na co najpierw zwrócić uwagę.
Głowy osób nie znających angielskiego (w tym języki śpiewali soliści), co chwil kierowały się w stronę telebimów, na których wyświetlano tłumaczenie, ale szkoda był odwracać uwagę od wydarzeń na głównej scenie i nad nią - bo pojawiała się tam nie tylko czerwone uskrzydlona postać grana przez Barbarę Gutaj, ale poźniej też akrobata, wyczyniający zapierające dech piersiach ewolucje opuszczonej z monstrualnego dźwigu szarfie.
Do muzyki warto odnieść osobno - wszak to od niej wszystko się zaczęło. Trudnym zadaniem okazało się zsynchronizowanie partii orkiestry Teatru Wielkiego, nie ze śpiewem solistów czy chórów, ale przykład z odgłosem salwy karabinów, dziesiątkującej rewolucjonistów.
Ważnym dopełnieniem przekazu okazały się zdjęcia i filmy, wyświetlane na ruchomej zasłonie za sceną. To za ich sprawą historia napisana przez Etienne Roda-Gila, nierozerwalnie związana z kolejami losów Rewolucji Francuskiej, miała zyskać na uniwersalności. Tak też się stało - gdy w wielkiej klatce zamykano niewolników, zobaczyliśmy zdjęcia członków Ku Klux Klanu, a podczas sceny rozstrzelania powstańców na ekranie wyświetlono wstrząsające filmy z egzekucji w maoistowskich Chinach. Scenę balu w Wersalu okrasiła z kolei efektowna trójwymiarowa animacja.
Nie sposób ogarnąć tego wszystkiego jednym określeniem. Pop-opera? Komedia dell'arte? To chyba zadanie beznadziejne. Józefowicz i Waters zadziwili formą: przepychem kostiumów, ogromem dekoracji, oślepiającymi światłami, pirotechniką... Ale cel, jakim jest dotarcie do masowej publiczności, uświęca środki.
Pozostaje pytanie: co pozostanie w nas po obejrzeniu tego spektaklu? Przypomnienie, jak okrutnie każda rewolucja zjadała swoje dzieci i że każdy towarzyszący kolejnym wichrzycielom sen o nowym ładzie kiedyś się kończy.