Artykuły

Upiorne laleczki

"Czarownice z Salem" w reż. Adama Nalepy z Teatru Wybrzeże w Gdańsku na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Wydaje się, że wszystkim opracowaniom krytycznym, traktującym w jakimś stopniu o "Czarownicach z Salem", musi towarzyszyć przywołanie makkartyzmu. To oczywiście zrozumiałe, nie tylko z racji zimnowojennych nastrojów, jakie panowały w czasach wydania utworu w USA, lecz szczególnie przy wzięciu pod uwagę aspektu biograficznego - wszak Arthur Miller sam znalazł się na liście podejrzanych o prokomunistyczne sympatie. Jednak w odniesieniu do współczesnych inscenizacji budowanie takiego kontekstu traci rację bytu, mimo że konkretne mechanizmy wciąż regulują pewne stosunki. W przypadku spektaklu (lecz nie dramatu!) bezcelowe jest uporczywa przywoływanie widmowych kontekstów historycznych. Dezaktualizacja danego zespołu uwarunkowań staje się probierzem dla żywotności tekstu. Co udało się ocalić z niego reżyserowi Adamowi Nalepie wraz z dramaturgiem Jakubem Roszkowskim?

W porządku, można "Czarownice z Salem" przefastrygować, przepisać i uczynić komentarzem do polskich aktualiów. Można, lecz po co? Posiadamy przecież gros tekstów rodzimych twórców. Po odrzuceniu kontekstu politycznego, tak wyrazistego dla Amerykanina lat 50, z tekstu Millera zostaje sam kościec. Gdański spektakli to historia małej społeczności, która ulega rozpadowi. Całej katastrofie towarzyszy jedna wyrazista motywacja, tak bardzo intymna - chęć zawłaszczenia drugiej osoby. Daleki to rzut kamieniem od wyczekiwanej - być może - przez niektórych publicystyki.

Nieraz ujęcie publicystyczne sprzyja garmażerce teatralnej. Szybkie reagowanie na palące kwestie, szybki oddźwięk - i dostajemy spektakl spreparowany z gotowych elementów. Dobrze, jeśli to idzie w parze z merytorycznym przygotowaniem. Można było oczekiwać elementów publicystyki teatralnej, wiedząc, jak niegdyś oddziaływała aluzyjność Millera i jak nośnym tematem jest atak na wszelkie instytucje (Kościół czy wymiar sprawiedliwości). Zamiast ostrej amunicji twórcy serwują coś zgoła innego. Z dramatu ocalała przede wszystkim opowieść o zagubionych jednostkach. I to wypatroszona z historycznych, politycznych kontekstów. I nie, nie zobaczyliśmy zapowiadanej teatralnej bomby, nie obyło się bez uproszczeń, ale w zasadzie Warszawskie Spotkania Teatralne zostały uwieńczone przyzwoitym spektaklem, stawiającym w centrum uwagi indywidualny dramat.

Wątpliwości może wzbudzać fakt, że z inscenizacji usunięto element tajemnicy. Wszak przez dramat Millera płynie się na fali spekulacji, nie wiedząc, po czyjej stronie ostatecznie ulokować sympatie. W przypadku gdańskich "Czarownic" faktyczne intencje zostały wyeksponowane klarownie od początku. Spektakl otwiera scena rodem z koncertu plenerowego; wiccański sabat łączy się tu z targiem matrymonialnym. Hulankom narowistych dziewcząt towarzyszą dźwięki "Girls just wanna have fun" Cyndi Lauper (za muzykę wykonywaną na żywo odpowiada Marcin Mirowski). Nie sposób znaleźć bardziej sugestywnego numeru (może brakuje tylko ironicznie wyśpiewanego "Like a virgin"). Nikogo nie zmylą zgrzebne stroje tańczących. Impreza nie może się kręcić bez używek. Jedynie Ruth Putnam (zagrana przez osiemdziesięciopięcioletnią aktorkę Krystynę Łubieńską) reprezentuje niewinność, kręcąc się po scenie w chmurze tiulu i koronek jak podstarzała księżniczka. Korowód wiedzie wokalistka Tituba (Sylwia Góra-Weber). Całość przywodzi na myśl lans na festiwalach typu Glastonbury, teoretycznie promujących alternatywę, ale wabiących celebrytów, przechadzających się w kaloszach znanej marki na literę H. Wśród ogólnej wrzawy padają deklaracje zniszczenia Elisabeth Proctor, by utorować drogę do alkowy jej męża, Johna. Jak się okaże, realizacja planu zmieni się w strzelanie z armaty do wróbla. Cóż, jakie czasy, taka "zabawa". W czasach nadwyżki bodźców, pragnie się już stymulacji dla samej stymulacji. Złowieszcze knowania dziewcząt brzmią nieco jak zakład - "czy potrafimy zniszczyć komuś życie?".

Motywacje mieszkańców są zresztą demaskowane już na początku. Pastor Parris (Robert Ninkiewicz) na wstępie wyznaje, że dba głównie o reputację i korzyści materialne. Abigail (Katarzyna Dałek) bez oporów oskarża o spirytyzm Titubę i pogrążoną w letargu Betty (Zofia Nather). Jej samej zależy na zachowaniu dobrego imienia, by móc zająć miejsce Elisabeth Proctor. Znamienne jest też rozluźnienie stratyfikacji społecznej. Służąca Mary (Katarzyna Z. Michalska), zyskawszy pewność jako członkini trybunału, w impertynencki sposób wypowiada posłuszeństwo swoim chlebodawcom. Rozpad dawnych układów odbywa się na wszystkich polach. Co było kluczowe u Millera to fakt, że w cały konflikt wprzęgnięto wyższe instancje: Boga, Kościół, prawo. Tutaj mieszkańcy Salem zdają się lekceważyć nadrzędność pewnych wartości. Przykładem może być sprawa pastora Hale'a. Cezary Rybiński kreuje dobrą rolę. Jego Hale jest nieprzejrzysty. Trudno odgadnąć motywacje i stosunek do sprawy - duchowny zdaje się przebywać za niewidzialną zasłoną. Hale'a znamionuje dążenie do asekuracji i oddalenie, co może sugerować dzierżony przezeń parasol. Z drugiej jednak strony, to on zachowuje dość trzeźwości, by podać w wątpliwość zasadność masowych procesów. Pastor nie cieszy się jednak szczególnym posłuchem. Gdy składa wizytę Proctorom, ci natychmiastowo przyjmują postawę ofensywną (!). Małżeństwo dworuje sobie z przepytywanek i połajanek kapłana. Szczególnie zadziorny jest Proctor, który zdecydowanie przedkłada prowokację nad dyplomację.

Proctor, w interpretacji Mirosława Baki, to kolejna dobra (o ile nie najlepsza) rola w spektaklu. Pomimo szorstkości, wydaje się być bardziej ludzki niż jego żona, sportretowana przez Małgorzatę Brajner z królewską, wręcz przerysowaną dumą. Aktorka rysuje swoją postać prawie na granicy wulgarnej pogardy. Swoją drogą, jest coś intencjonalnie prostackiego i chropowatego w grze aktorek portretujących dziewczęta z Salem (ciekawe rozwiązanie, choć odbywa się to kosztem dykcji i słyszalności wykonawczyń - ot, taka staroświecka uwaga), np. Abigail, Mary czy Tituby. Ta ostatnia jest zresztą koryfeuszką pogańskiego chóru i chyba jedyną, która nie maskuje swojego charakteru kleistą świętoszkowatością - w przeciwieństwie do Abigail, wyśpiewującej Schubertowskie "Ave Maria". W paru momentach następuje jednak tąpnięcie, kiedy zwątpić w wyrachowanie panny Williams, tak jasno sugerowane od początku spektaklu. Gdy "święta" odsłania tułów pokłuty szpilkami, co rzekomo ma być efektem praktyk voodoo, John tuli się do jej brzucha. Między parą wybucha dawna namiętność. Dziewczyna obiecuje "wyratowanie" ukochanego jako nowa, lepsza żona. I brzmi to bardzo przekonująco. Przypomnijmy zjawisko stygmatów, tłumaczone silną autosugestią, w której myślenie magiczne przekłada się na reakcję somatyczną. A co jeśli Abigail, kreowana od początku na megierę, faktycznie wierzy w misję "zbawienia" Johna?

Najmocniej przemawia jednak relacja Proctora i jego żony. Elisabeth w swej pompatycznej dumie nie przejawia prawie żadnych emocji, za to Baka, jako Proctor, świetnie wygrywa wszelkie subtelności - choćby w scenie, w której na własne życzenie dokonuje samoupokorzenia, przyznając się do romansu z Abigail. Publiczne confiteor przynosi jednak skutek odwrotny do zamierzonego. Okazję wykorzystują "święte z Salem", oskarżając mężczyznę o nocne wizyty pod postacią inkuba. Wtedy pada rozpaczliwe "Bóg umarł" - i nie chodzi o śmierć symboli, ateizację społeczeństwa czy degrengoladę duchownych. "Bóg" funkcjonuje tutaj jako ekwiwalent absolutnej sprawiedliwości. Ta dawno obumarła w ludziach, ale pojawia się również wątpliwość, czy takowa istnieje po śmierci.

Tekst dramatu, mimo siedemnastowiecznego sztafażu, był postrzegany jako wybitnie aluzyjny. Recepcja jest jednak uwarunkowana historycznie; wówczas wystarczyło drgnienie, subtelny ślad, by zwietrzyć aluzję polityczną (vide: zwiększona wrażliwość na język ezopowy w powojennej Polsce). Co dzieje się z tekstem po wyzwoleniu z uścisku kontekstów? Nie twierdzę, że konieczne jest zanurzenie "Czarownic" w teraźniejszości. Tekst podsuwa jednak ciekawe tropy, którymi można podążyć, sytuacje, które można przekształcić i zaaplikować do teraźniejszej mentalności ludzi. Przydałoby się wykreślenie szerszego tła społecznego. Okazuje się, że najbardziej miażdżącą siłą w spektaklu Nalepy jest kobieta. Kościół zawodzi, nie będąc w stanie modelować pożądanych postaw u wiernych. Silniejszy wydaje się wymiar sprawiedliwości, ale i on jest reprezentowany tylko przez karierowicza Danfortha (Piotr Domalewski) i jego pachołka Cheeversa (Maciej Szemiel). Słabość egzekutorów prawa umniejsza poczucie zagrożenia z ich strony. Okazuje się, że to nie z ustrukturyzowanym "lewiatanem" musi walczyć człowiek. W przedstawieniu najmocniej wypunktowuje się słabość jednostki. Najważniejsze konflikty nie rozgrywają się zatem na linii góra-dół; spory wybuchają przede wszystkim między równymi sobie. Jest w tym element deheroizacji i odbrązowienia. Proctor chce uniknąć stryczka nie dlatego, że nie uważa się za godnego zawiśnięcia wraz z "męczennikami" (taka argumentacja pada dopiero później), lecz dlatego, że zachował w sobie wolę życia.

Spektakl unika obrazoburstwa, sugerując w zamian dewaluację pewnych wartości. Zamiast matecznika mamy industrialną przestrzeń. Na scenie pojawiają się metalowe rury, mogące być raz lasem, raz dzwonami bijącymi na jutrznię, a kiedy indziej reprezentując wnętrze klubu go-go. Spowijający scenę dym przywodzi na myśl zarówno opar znad bagien, jak i kadzidło. W "Czarownicach" jest obecny pastisz stylistyki horroru, choćby w scenie, gdy Tituba wyśpiewuje "Sweet Dreams" Eurythmics, a pozostałe dziewczęta wiją się w maskach upiornych dziecięcych laleczek. Atrakcyjna oprawa audiowizualna to jednak za mało, by zasypać widowisko laurami. Pozostaje nieliche poczucie niedosytu. Faryzeizm małomiasteczkowej społeczności mógłby zostać sportretowany z większą błyskotliwością. Brakuje wybijających się ról wśród mieszkanek Salem. I mimo wszystko zbyt wątły jest cień wielkich "lewiatanów", sprawujących dozór nad maluczkimi. Ale może nie warto pogrążać się w utyskiwaniach (a te zdominowały dyskusje nad tegorocznymi WST). Wszak spektakl sprawnie splata widowiskowość spod znaku stroboskopów i tryskającej ze szlaucha krwi ze spójnie podaną opowieścią o wprzęgniętych (czy raczej: "wklętych") w pewne mechanizmy jednostkach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji