Artykuły

Duma i obrzydzenie

Jeśli sięga się dziś w teatrze po klasykę, to głównie po to, aby pokazać, co z tą Polską, którą znamy z autopsji - pisze Zdzisław Pietrasik w Polityce.

Będziemy dumni z Polski - obiecywał prezydent Donald Tusk z niezliczonych billboardów. Billboardy jeszcze gdzieniegdzie pozostały, ale Tusk nie jest prezydentem. A co z dumą? Nie najlepiej, i nie ma pewności, że samopoczucie rodaków byłoby lepsze, gdyby wynik wyborów był inny.

Już nie kwiecień, już listopad. Po śmierci papieża Polaka padło wiele wspaniałych słów o Polsce i Polakach; do twarzy nam było z żałobie. Dziś to są już coraz bardziej odległe wspomnienia z przeszłości. Ostatecznie nastroje popsuli politycy, którzy w czasie wyniszczających kampanii wyborczych zachowywali się mniej więcej tak jak kibice wrogich drużyn piłkarskich - nazajutrz po śmierci lana Pawła II padali sobie w objęcia, a już w czasie następnej ligowej kolejki brali się za łby.

Z takiej Polski trudno być dumnym, nawet jeśli nieposprzatane jeszcze slogany wyborcze w dalszym ciągu obiecują kraj-raj.

Rzeczpospolita zwymyślana

Co więc takiego się stało, że zmienił się ton mówienia o Polsce? Zaczęło się od kolejno wykrywanych afer, potem był serial telewizyjny "Komisja śledcza na tropie", następnie początek początku kampanii wyborczych i zapowiedź likwidacji III RP. W publicznych wypowiedziach polityków pojawiały się coraz częściej dosadne metafory, z których największą popularność zyskało mało eleganckie porównanie do szamba, w które trafia granat. Niby odnosiło się ono do działań oponentów, ale zarazem określało ogólniejszą sytuację kraju. Z tej samej kategorii porównań można by przypomnieć chlew ("Zamiast chlewu wybierz parlament" - głosił przedwyborczy slogan Narodowego Odrodzenia Polski) czy świńskie metafory, które do znudzenia powtarzał Janusz Korwin-Mikke. Politycy wyższej rangi też nie skąpili Polsce uszczypliwości i obelg. Skądś się przecież wziął projekt przeprowadzki do IV Rzeczpospolitej.

Nie próżnowali twórcy: kiedy wszyscy wymyślali III RP, oni przecież nie mogli bezczynnie stać z boku. W końcu września w "Przeglądzie" ukazał się wywiad z poetą i felietonistą Tomaszem Jastrunem, zatytułowany "Zwykły polski burdel". W rozmowie Jastrun pochwalił się znajomością z noblistką Wisławą Szymborską, która niedawno miała mu powiedzieć: "Wiesz, czasami mi się wydaje, że ten kraj jest chory psychicznie".

Jeśli sięga się dziś w teatrze po klasykę, to głównie po to, aby pokazać, co z tą Polską, którą znamy z autopsji. Najnowszy przykład: "Fantasy" Jana Klaty w Teatrze Wybrzeże według "Fantazego" Juliusza Słowackiego. Czołowy poeta romantyczny zapewne mocno by się zdziwił, gdyby dowiedział się, że pisał o kapitalistycznych dorobkiewiczach III RP, o wojnie w Iraku i paru jeszcze obrzydliwych sprawach. Niedawno swą "Zemstę" pokazywał w Warszawie Krzysztof Jasiński, twórca legendarnego teatru kontrkulturowego STU. Jak kończy się ta opowieść o zwaśnionych rodakach? Kwestia: "Zgoda? Zgoda. A Bóg wtedy rękę poda!", wprawdzie pada, ale Cześnik z Rejentem nie podają sobie dłoni. Otóż widziałem podobne zakończeniew inscenizacji Kazimierza Dejmka w roku 1984. Ale wtedy odnosiło się to do sytuacji narodu obolałego po stanie wojennym. Minęło 20 lat i nic się nie zmieniło między rodakami?

Z tego, co słychać, happy end w najnowszej inscenizacji "Zemsty" w wykonaniu Piotra Cieplaka w teatrze poznańskim też jest wątpliwy. Ta ostatnia premiera zbiegła się zresztą w czasie z desperacką próbą podjętą przez arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego w celu ratowania koalicji rządowej. Ale Cześnik z PiS i Rejent z PO nie podali sobie ręki na zgodę. W życiu bywa czasem jak w teatrze.

Na co mi ta flaga?

Tak się złożyło, że drugiego dnia po rozstrzygających wyborach prezydenckich, a więc u zarania IV Rzeczypospolitej zadeklarowanej przez Lecha Kaczyńskiego, odbyły się w Warszawie dwa znaczące wydarzenia kulturalne. Wydawnictwo Świat Książki zorganizowało promocję nowej powieści Eustachego Rylskiego "Warunek", zaś późnym wieczorem w Teatrze Rozmaitości doszło wreszcie do zapowiadanej od pewnego czasu premiery sztuki Przemysława Wojcieszka "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" [na zdjęciu scena ze spektaklu]. Co jedno z drugim ma wspólnego? Na pierwszy rzut oka - nic. Rylski wraca do czasów wojen napoleońskich, Wojcieszek umieszcza akcję na zapleczu baru z kurczakami. A jednak w obydwu wypadkach chodzi o Polskę. W książce mamy interesujący literacko opis końca świata szwoleżerów, zaś Wojcieszek o sprawie polskiej opowiada przy zlewie, w sensie jak najbardziej dosłownym!, ponieważ jego młode bohaterki, obie o nieprzepisowych skłonnościach seksualnych, zarabiają jako pomywaczki (cztery pięćdziesiąt za godzinę). Co powie prezydent Kaczyński, jak to zobaczy? - usłyszałem pytanie zadane przez któregoś z widzów teatralnym szeptem. Fakt, jeśli pofatyguje się do Rozmaitości, czeka go wiele przeżyć.

PrzemysławWojcieszek, który już w swej poprzedniej sztuce "Made in Poland" pokazał, że nie boi się o sprawach ważnych mówić własnym językiem i bez kompromisów, zaskakuje także tym razem. "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" nie jest bowiem sztuką o lesbijkach, jak wynikało z przedpremierowych przecieków. Przynajmniej nie o lesbijkach w stereotypowym ujęciu, jak w licznych już sztukach i filmach. Wojcieszek swoje lesbijki rzuca na szersze tło, jeśli można się tak niezgrabnie wyrazić, a ściślej, pokazuje ich miłość jako uczucie pozostające w dramatycznej opozycji do mocno reklamowanego ostatnio zwartego systemu wartości zwanych narodowymi.

Jest w sztuce scena, która będzie bulwersować, na co autor jest zapewne przygotowany. Oto brat jednej ze wspomnianych lesbijek, który dowiedziawszy się o felerze siostrzyczki uciekł do Iraku, wraca z wojny do domu. (Z udziału naszych wojsk w Iraku nasi artyści nie są dumni w najmniejszym stopniu, czego już dali liczne dowody). Powrót żołnierza z dalekiej tułaczki do rodzinnego domu - jakie to zawsze było wzruszające! Ale nie w ty m wypadku. Dzielny wojak niemal w drzwiach przeżywa rozczarowanie: łudził się bowiem, że w czasie jego nieobecności siostrzyczka wróci na drogę cnoty (za jego przykładem?), a tymczasem zastaje ją z kochanką. I oto mamy sytuację jak z Gombrowicza - siostra tym swoim lesbijstwem urąga nie tylko wartościom chrześcijańskim, ale odpatetycznia wszystko, czego dzielny wojak dokonał, a nawet więcej - czego dokonali jego przodkowie pod Monte Cassino i na polach innych bitew, walcząc za wolność waszą i naszą.

Brat nie ma już wątpliwości, że jego heroiczne czyny były daremne, a skoro w zderzeniu z grzeszną siostrą przestaje być narodowym bohaterem, to zaczyna mu nagle ciążyć flaga biało-czerwona, którą do tej pory dumnie obnosił na ramionach. Rzuca więc ją na ziemię i kopie, mówiąc: "A na ch... mi ta flaga!?". Flaga się jednak przyda. Zostanie nią okryty, kiedy zaśnie zapity i zarzygany.

Jeżeli ktoś zechce kiedyś sporządzić rejestr najbardziej obrazoburczych scen w dziejach sztuki polskiej po 1989 r., to ta zapewne znajdzie się na jednym z czołowych miejsc. Może tuż obok pamiętnej sceny z filmu Władysława Pasikowskiego "Psy", w której pijani "ubole" nieśli na ramionach pijanego do nieprzytomności kumpla, śpiewając dziarsko "Janek Wiśniewski padł". Publiczność biła brawo, co w kinie zdarza się niesłychanie rzadko. "Psy" miały premierę w 1992 r., kiedy jeszcze nie ustała radość z odzyskanej niepodległości. Potem pisano, że Pasikowski przewidział to, co się stanie w nowej Polsce za kilka lat - zmierzch solidarnościowej mitologii, powrót do władzy postkomuny.

Co przewiduje Wojcieszek? Nic, co byłoby zaskoczeniem: po prostu przypomina, iż projekt nowej jedności moralno-politycznej narodu to mrzonka, bo nigdy nie można zapominać o ludziach o odmiennych poglądach (niekoniecznie muszą to być odmienne skłonności seksualne), którzy też chcą realizować się w przestrzeni zwanej Rzeczpospolitą, której numer porządkowy ma się zmienić, ale tak naprawdę nic nie jest jeszcze pewne.

Co ich nie kręci?

Jakoś przycichło pokolenie JP II, jednocześnie objawiły się postawy wyraźnie opozycyjne wobec przypisywanemu tej właśnie generacji systemowi wartości. Bardzo młoda pisarka Marta Dzido, autorka książki "Małż", nie miała najmniejszych zahamowań, żeby wyznać w "Gazecie Wyborczej", iż papież jej nie rusza. Podobnie zresztą jak wiele innych rzeczy, takich przykładowo jak flaga, hymn, orzeł, a nawet reprezentacja piłkarska. "W ogóle mnie to nie kręci - mówiła szczerze aż do bólu. - Ani hymn, ani Legia, ani Papież. Od dziecka przytłaczało mnie to całe Bóg, honor i ojczyzna. Jezus wiszący na krzyżu, przybity gwoździami. Wiersze z podstawówki, obozy, martyrologia, 123 lata walki narodowowyzwoleńczej".

Czy świadczyłoby to niezbicie o tym, iż wchodzące w dorosłe życie pokolenie debiutujących twórców zrzuciło z siebie tak ciążący ich bardziej sławnym poprzednikom obowiązek pisania o zniewoleniu i tęsknotach za wolnością? Tak by się z pozoru wydawało, ale sprawa jest bardziej złożona. W powieściach autorów nowego rzutu czy w filmach ich rówieśników mamy do czynienia przede wszystkim nie z buntem przeciw historii i tradycyjnym wartościom, ale ze sprzeciwem wobec tego, co w obecnej rzeczywistości nowe. Nie spotyka się w tych dziełach zbyt wielu szczęśliwych bohaterów, beneficjentów realnego kapitalizmu. Wręcz przeciwnie, młodzi w tej rzeczywistości czują się fatalnie. Polski kapitalista budzi w nich obrzydzenie. Nie mogą wprost uwierzyć, że o taką właśnie Polskę walczyli ich rodzice z komunistycznym reżimem. Aleksander Fiut pisał niedawno w "Rzeczpospolitej" w przenikliwym eseju o najnowszej literaturze, iż młodzi autorzy znowu czują się zniewoleni w swej ojczyźnie. Tym razem jednak nie przez zaborcę, lecz przez opresyjny system liberalny.

Młodą literaturą na tych samych łamach zajął się Szymon Hołownia, który następująco podsumował wrażenia z lektur: "Moim oczom ukazał się ląd dobrze znany z publicystyki Faktu i Radia Maryja. Szczelnie wypełniony zastępami sierot gwałconych w pracy i poza nią, stłamszonych i wykorzystywanych w sklepie i na osiedlowym parkingu. To wielkie pokolenie dzieci bez ojca, który poprowadzi, przytuli, powie, że nie wolno zdradzać i zabijać, a nie wypłacać pensji to grzech. Losom tych zagubionych w złym świecie 20- i 30-letnich maleństw poświęcają swoją twórczość kandydaci na pokoleniowych wieszczów".

Czy sztabowcy Lecha Kaczyńskiego czytali książki Shutego, Bieńkowskiego, Odji, Wojasińskiego i Onichimowskiego oraz Marty Dzido? Nie wiadomo, ale działali tak, jakby przynajmniej o nich słyszeli. Co bynajmniej nie znaczy, że młoda polska proza załatwiła zwycięstwo Kaczyńskiemu. No nie, literatura nie ma aż takiego wpływu na życie, zwłaszcza w kraju ludzi coraz mniej czytających. Niemniej trzeba przyznać, iż pisarze, którzy swe osobiste rozczarowania przenoszą w sferę literackich uogólnień, nie najgorzej rozpoznali nastroje sporego segmentu elektoratu. Zapuścili sondę wcześniej, zanim przystąpiły do dzieła biura trudniące się badaniem opinii publicznej.

Konkurs na powstanie

Donald Tusk na billboardzie obiecywał, że będziemy dumni z Polski, a więc używał - zapewne świadomie - czasu przyszłego. Lech Kaczyński wolałby prawdopodobnie czas przeszły - choć slogan "Byliśmy dumni z Polski" nie brzmiałby najlepiej. O jakiej dumie - i z jakiej Polski - marzył Tusk, nie zdążyliśmy się dowiedzieć. A przecież bez odpowiedzi na to podstawowe pytanie slogany pozostają sloganami. Prezydent-elekt i w tym względzie był wyrazistszy: w czasie kampanii demonstrował przywiązanie do tradycji, chwalił się patriotycznymi przodkami i przede wszystkim swym największym osiągnięciem - Muzeum Powstania Warszawskiego, do którego otwarcia doprowadził jako prezydent stolicy. Czasem w zbitkach telewizyjnych brzmiało to tak: tylko ktoś kto zbudował Muzeum, może być dobrym prezydentem Polski.

Obchodzona w ubiegłym roku hucznie 60 rocznica wybuchu Powstania była najokazalszą fetą narodową w III RP, przy której tegoroczne świętowanie ćwierćwiecza Solidarności wypadło blado. W ogóle z Solidarności jesteśmy już znacznie mniej dumni, podobnie jak z 4 czerwca 1989 r. i pokojowego zwycięstwa nad systemem. Wystarczy poczytać prawicową prasę, w której Lech Kaczyński nazywany jest pierwszym niekomunistycznym prezydentem, jakby Lecha Wałęsę mianowało Biuro Polityczne PZPR w porozumieniu z Moskwą. Zresztą taki mniej więcej obraz najnowszych dziejów pojawia się w wielu opracowaniach, których autorami są historycy z patriotycznym cenzusem.

Skoro historia najnowsza przestała się podobać, to bezpieczniej sięgać dalej w przeszłość. Od czego więc zaczyna nowo powołany Instytut Sztuki Filmowej? Od konkursu na scenariusz filmu mówiącego o Powstaniu Warszawskim! To ma być pierwsza superprodukcja powstała pod rządami nowej ustawy o kinematografii, a więc poniekąd dzieło - wzorzec. Nie należy raczej spodziewać się rzeczy obrazoburczych, w stylu dawnej "szkoły polskiej", bo nie takie jest dziś zapotrzebowanie. Na pewno zobaczymy w kinie, jak wspaniale i słodko jest umierać za ojczyznę w sierpniowym słońcu. Pomyślałem przez chwilę, że najprościej byłoby sfilmować dzieło Normana Daviesa "Powstanie '44", lecz z powodów proceduralnych nie jest to możliwe. Davies zasiądzie bowiem w jury.

Czy bohaterki Przemysława Wojcieszka wybiorą się na powstańczy film do kina? Raczej nie liczyłbym na ewentualny zysk z tych dwóch biletów. W finale jedna z bohaterek czyta wiersz, pierwszy wiersz, jaki napisała w życiu. Jest on skierowany wprost do kochanki: "a więc chodź do mnie/jesteśmy kochankami/zróbmy to na grobach królów naczelników powstań przegranych w dniu ich rozpoczęcia/zróbmy to na pomnikach patriotycznej młodzieży/ która bez wahania oddała swoje życie na rozkaz bandy starców/podczas gdy ty i ja całowałyśmy się w ukryciu/i jesteśmy dziś żywe i zdrowe a oni są martwi/i nie mam żadnych wyrzutów sumienia/bo poznałyśmy smak miłości zamiast wymachiwania flagą...".

Gdzie dziewczyny zrealizują swe wspólne plany życiowe? Ta sama poetka debiutantka rozmarza się - "kiedy stąd spierdolimy a spierdolimy na pewno/jadąc w stronę życia i świateł jadąc w stronę Berlina i Pragi...".

Czyli szykuje się kolejna ucieczka. Ucieczka to znana strategia źle czujących się wśród swoich. Uciekają młodzi zakochani w "Weselu" Wojtka Smarzowskiego od budzącej obrzydzenie Polski nowobogackiej, ale i od starych symboli, które w nowej sytuacji stają się karykaturą samych siebie. W autobusie do Londynu - tej nowej polskiej ziemi obiecanej - spotykają się bohaterowie wszystkich trzech nowel składających się na "Odę do radości", jeden z najciekawszych filmów, jakie u nas w ostatnim czasie powstały.

Schizofreniczny dylemat

Uciekający, w sensie mniej lub bardziej dosłownym (mówi się już nawet o nowej wersji emigracji wewnętrznej), deklarują, iż w zasadzie nic nie mają przeciw Polsce, a nawet dumni są z wielu rozdziałów naszej historii, ze sławnych rodaków itp. (Ów deklarowany patriotyzm potwierdzają też badania socjologiczne). Jednocześnie widzą, że coś dziwnego stało się z Polakami w nowych czasach, i to już nie jest powód do dumy. Wspomniany na początku Eustachy Rylski w niedawnym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", zapytany, w jaką tradycję literacką się wpisuje, odpowiedział: "Jeśli chodzi o literaturę, to Mickiewicz i Sienkiewicz, Słowacki i Norwid, Gombrowicz. Ale, oczywiście, i Chopin, i niektóre pejzaże, święta, rytuały, obrzędy. To wszystko jest polskość bardzo mi bliska. Natomiast niekoniecznie bliscy mi są Polacy".

Czy jednak można zachwycać się wyidealizowaną polskością wyssaną z mlekiem matki, a jednocześnie z obrzydzeniem spoglądać na ekran telewizora w porze wieczornych dzienników? Jak się okazuje, można, i Rylski wcale nie jest tu wyjątkiem. Trudno jednak nie zauważyć, iż jest to rozdwojenie lekko schizofreniczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji