Artykuły

Dandys

Żadna sprawa nie jest godna uporu, z jakim Krystian Lupa dotyka nas wciąż tym samym - teatrem ciemnej strony doświadczenia ludzkiego. W cza­sach, gdy nic nie jest do przewidzenia; gdy historia już nie tyle, że została "spusz­czona z łańcucha" (jak to określił Stem­powski), co sama z siebie się zerwała i pędzi nie wiadomo dokąd; gdy lekka panika ogarnia wszystkich i wszystko; gdy "ratuj się, kto może" (i jak może!) stało się hasłem naczelnym, a więc i pier­wszym zawołaniem teatrów - Lupa opo­wiada wciąż o tym samym. Gdy wartość "rynkowa" widza wzrasta z dnia na dzień w niebywałym tempie; gdy teatr prze­ściga teatr w pomysłach na wypełnianie widowni; gdy w cenie jest barwność, dynamika, szybkość i lekkość spektaklu; gdy serwować wypada wytchnienie raczej niż głębszą zadumę - Lupa wciąż o tym samym i wciąż w tej samej poetyce. Gdy bardziej wypadałoby, szczebel po szczeb­lu, wspinać się w regiony ciepłych, jas­nych, radosnych tematów lokalnych i ulo­tnych - on schodzi w dół. Od Musila, poprzez Dostojewskiego, aż do Rilkego proponuje kierunek odwrotny i odmienne tematy - ostateczne. One zaś z natury rzadko bywają ciepłe, jasne i radosne. Tak oto po "Maltem" przyszedł czas na kolej­ny krok w dół, czas historii pewnego morderstwa, czas powieści "Kalkwerk" Thomasa Bernharda.

Podobnie jak czynił to Samuel Beckett, od początków swego pisania Bernhard drąży wciąż ten sam motyw zasadniczy, z coraz to innej strony przygląda się nie zmiennej naturze życia, w szczególności życia twórcy - dewaluacji faktu umiera­nia, obojętności świata, bezmyślności współczesnego społeczeństwa czy w koń­cu dramatowi aktu twórczego. Z takiej totalnej negacji od zewnątrz dla pojedyn­czego ludzkiego istnienia wynikać może tylko jedno - równie totalne wydziedzi­czenie. Postacie Bernharda to galeria ludzi beznadziejnie szukających swojej przestrzeni, szukających duchowych po­winowactw, by w końcu, poprzez nieuda­ne próby twórczej samorealizacji, nie od­naleźć i samych siebie. Tak właśnie, jak zawsze intensywnie i bezkompromisowo, rachuje się Bernhard z sobą i ze światem w "Kalkwerk". Zjeździwszy pół świata, który nigdy nie okazał się tym, w którym mógł napisać swe opus magnum - stu­dium "O słuchu"- Konrad osiada w ro­dzinnej, od dawna nieczynnej wapniami. Fakt ten, wbrew oczekiwaniom, niczego jednak nie jest w stanie zmienić. Pozostaje mu jedno - pogodzić się z koniecznością, zniweczyć myśl o studium gestem defini­tywnym - strzałem w tył głowy swojej sparaliżowanej żony. Pozostaje plik nie zapisanych kartek. Inaczej nie mogło się stać. Ta wątła fabuła jest zaledwie cząstką właściwej akcji, osnową drobiazgowej rekonstrukcji wydarzeń, komplikacji wielu relacji postronnych świadków, relacji, które z wolna układają się w obraz prze­znaczenia, w los Konrada.

To, co przede wszystkim stanowi o wiel­kości przedstawienia Krystiana Lupy, to zachowanie owej dysproporcji pomiędzy suchością formy obiektywnych relacji a tlącą się pod jej powierzchnią subiek­tywną sferą przyczyn. Pudełko sceny - świat zawiera w sobie mniejsze pudeł­ko - intymną przestrzeń Konrada i jego żony. Budując precyzyjne, niezwykle de­likatne napięcia między tymi obcymi sfe­rami, między światem a twórcą, Lupa opowiada historię dojścia do możliwości ich wzajemnego przeniknięcia, przełama­nia granic za cenę najwyższą - za cenę życia i rezygnacji z siebie. Pogodzenie i przeniknięcie okazuje się jednak pozor­ne, pozorne, gdyż w istocie rzeczy jest niemożliwe. Coś, co mogło wyglądać na początek nowego życia, okazuje się w efe­kcie początkiem oswajania ostatecznego końca. Ciągłe balansowanie Konrada i świata na cienkiej linii nieporozumienia rozegrał Lupa z właściwą sobie doskona­łością. Operowanie światłem i dźwiękiem, współżycie aktora z przestrzenią i jego życie tekstem - wszystko to, co zwie się warsztatem, już samo w sobie może za­chwycić. Tak, jak zachwycają aktorzy. Od najmniejszej roli do największej, od naj­mniejszego do największego gestu - nic nie jest tutaj zbędne, nic nie jest ani za słabe, ani zbyt mocne. Zasadniczy to chy­ba powód, dla którego "Kalkwerk" w Te­atrze Starym jest przedstawieniem tak spójnym i konsekwentnym. Pisałem on­giś na tych łamach o Piotrze Skibie jako o aktorze Lupy - teraz chciałbym się z tego określenia wycofać. I to, broń Boże!, nie dlatego, abym z niewiadomych przy­czyn stracił do tego aktora zaufanie. Wręcz przeciwnie! Okazała się jednak prawda inna, objawiła się jeszcze jedna właściwość Lupy. Otóż każdy aktor grają­cy u niego tzw. główną rolę staje się nagle idealnym medium dla materii, którą ma ożywić. Tak właśnie było ze Skibą w "Maltem". Nie inaczej stało się i tym razem. Wielkość ról Andrzeja Hudziaka (Konrad) i Małgorzaty Hajewskiej-Krzy­sztofik (Konradowa) na tym właśnie pole­ga, iż znakomicie wykonali to i, co najważniejsze, tylko to, czego wymagała struk­tura zaprojektowana przez Lupę. Bez zbę­dnych i zgubnych ornamentów gwiazdor­stwa. Dzięki nim właśnie opowieść Bern­harda nie ześlizgnęła się w banalną histo­ryjkę o złym świecie i dobrej, ale słabej (i stąd gnębionej) jednostce. Stała się opo­wieścią o skali "zepsucia", które sięgać zaczęło tak głęboko, iż poszczególny czło­wiek okazuje się niczym więcej, jak tylko miniaturą tego, z czym próbuje walczyć. Szukanie bólu, prowokowanie cierpień i klęsk - to trzeba było zagrać. I to zostało zagrane.

Mroczna proza Thomasa Bernharda, nie dające nadziei diagnozy, reżyser zna­ny z "katowania" ciągnącymi się w nie skończoność minutami, wiecznym pół­mrokiem i daleką od prostoty metaforyką. Któż w dzisiejszych czasach postawi na takiego smętnego konia?! Wydawałoby się, że zgoła nikt - paru masochistów i z górą pięciu estetów. A jednak! Już po nieoficjalnych, otwartych lipcowych pró­bach spektaklu gruchnęło po Krakowie, że Lupa znowu wielki, kto wie, czy nie lepszy niż poprzednio, że nieosiągalny, że jedyny - i tak już pozostało do dzisiaj! Świat podzielił się na tych, którzy są za i na tych, którzy tajemniczo milczą. No cóż - ja w naturalność takiego stanu rzeczy nie wierzę, nie ufam owej "zmowie kler­ków". Nie wierzę, nie ufam i dlatego nawołuję - gdzież jest ten, który wstanie i powie "dosyć"? Nie dla innych przyczyn go szukam, jak tylko dlatego, iż jest nie­zbędny. Oto bowiem Krystian Lupa to dandys!, i to dandys w najlepszym tego słowa znaczeniu, znaczeniu zawartym w wykładni Camusa. Jak zresztą każdy reżyser, każdy twórca tej najbardziej ulot­nej ze sztuk, tak łaknącej ocen i weryfika­cji już teraz, natychmiast; sztuki tak poda­tnej na gusta i guściki publiczności, z któ­rą dzięki temu właśnie może wciąż igrać, pokazując co i raz nowe twarze i prze­brania. W tym towarzystwie jednak Lupa wydaje się szczególnie wysublimowany, jakościowo niepowtarzalny, a przy tym bezkompromisowy i niezwykle konsek­wentny. "Żyć i umrzeć przed lustrem" - oto dewiza dandysa wg Baudelaire'a. Camus dodaje: "Istnieje przez wyzwanie (...) O własnym istnieniu upewnia się z twarzy innych. Inni są lustrem (...) Zawsze skłócony, zawsze na marginesie przez negowanie wartości innych, zmu­sza ich, by go stwarzali (...) Być samemu dla dandysa znaczy być niczym". Skoro już więc istnieje jedno apologetyczne lust­ro (nie tylko moje rzecz jasna!), to niechaj zaistnieje i drugie, krzywe zwierciadło negacji. Nie dla piękna symetrii, nie! Dla skali możliwości dandysa, który wybity z monotonii hurrazachwytów, być może zaskoczy nas następnym razem bardziej, niż mniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji