Antygona
Grecka tragedia... Od Arystotelesa i poprzez dzieje kultury europejskiej, poprzez Hegla i cały legion niemieckich profesorów, anglosaskich teoretyków, francuskich publicystów - aż po dziś dzień modelowy wzorzec dla wszelkich konstrukcji pojęcia tragizmu. A przecież - współczesny teatr, i nie od dzisiaj, jest w obliczu tego tragizmu kompletnie bezsilny. I nie ma sposobu na to, by ów tragizm wskrzesić na scenie rzeczywiście. Czy to tylko wina, "niemożność" teatru? Czy może ów tragizm żywy - ludzki, wyparował nieodwołalnie z przekazanych nam zapisów?
Przyznaję, nie mam odwagi odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Taka siła tradycji, taka potęga autorytetów! Owszem, pozostały nam teksty - zapisy; materiały do rekonstrukcji. I są one najlepszym, nieodpartym, rozstrzygającym dowodem na to, że teatr - to nie literatura. I że tak było od samego początku.
Autentyczny tragizm grecki - to całość niepodzielna, historycznie zamknięta. Rodzi się między aktorami a widownią amfiteatru, w określonej rzeczywistości ludzkiej i społecznej, bardzo już od nas dalekiej: w polu przeżyć i odczuwań jednolitych kulturowo, wspólnych, mających stały obszar odniesienia w postaci tego, co dzisiaj nazywamy "mitologią", a co stanowi bezpowrotną historycznie postać racjonalizacji najistotniejszych humanistycznych problemów tej właśnie zbiorowości ludzkiej, zgromadzonej w amfiteatrze. Tę postać racjonalizacji i tę zarazem sferę transcendencji kultury greckiej możemy dzisiaj rozumieć i tłumaczyć. Nie jesteśmy w stanie jej przeżyć. Jest zbyt daleka i zagubiona, od tysiącleci przesłonięta zresztą skutecznie transcendencją chrześcijańską, nadal żywą w swych znakach i motywach, nawet dla ludzi dalekich od religii.
Tragizm grecki jest więc dla nas - nie oszukujmy się - tylko pojęciem, modelem historycznym; żywa gleba, z której wyrósł, jest polem działań archeologii. Antygona i Kreon - to nie tylko konflikt siostrzanej miłości i państwowych racji; to także groza przekroczenia prawr boskich, groza wyroków, które spadną nieuchronnie na głowę praw takich gwałciciela. Możemy sobie tłumaczyć, oczywiście, że te prawa - te choćby nakazujące pogrzebanie ciała - to podstawowe normy ludzkie, poza wszelką transcendencją. To możemy sobie tłumaczyć, ale żadnej grozy, poruszenia, tragizmu w wymiarach greckiego antyku nie odczujemy. Nie ma na to siły.
Pozostaje zatem częściowe tylko, wycinkowe raczej przekładanie tych zasobów tragizmu na sprawy bliżej nas dotyczące. Przeto: konflikt racji, nonkonformizm heroiczny Antygony, państwowotwórcze i nieugięte doktrynerstwo Kreona, jego klęska, śmierć bohaterki, która umiłowała życie. I już w tym określeniu dostępnych nam spraw i treści zawarta jest modernizacja nieuchronna: przekład Sofoklesa na dzisiaj. Przekład kaleki i poza sferą antycznego tragizmu.
Taki musi być jednak każdy przekład nowożytny. Helmut Kajzar, reżyser "Antygony" na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu, wyciągnął z tego faktu wnioski daleko idące. Najpierw - sam dokonał na własny użytek tłumaczenia, a ściślej: "parafrazy tekstu Sofoklesa", nie czerpiąc zresztą z oryginału, modernizując dialog niekiedy dość zuchwale. Ta Kajzarowa parafraza wywołała abominację osób znających oryginał najgruntowniej (por. artykuł profesora Jerzego Łanowskiego na naszych łamach), zapewne uzasadnioną z ich punktu widzenia. Wyznać muszę jednak, iż mnie, który grekę z trudem sylabizuje - po rocznym lektoracie w zamierzchłej młodości - tekst Kajzara nie wadził, nie raził, nie oburzał; wydał mi się nawet na swój sposób użyteczny scenicznie - bardziej od wielu starych przekładów filologicznych (z tych - najrzetelniejsza jest praca K. Morawskiego) i jeszcze znacznie gorszych na kanwie "Antygony" próbek poezjowania (L. H. Morstin), co zresztą nie jest dla Kajzara komplementem wyszukanym. Raziło mnie natomiast w przedstawieniu Kajzara wiele zupełnie innych rzeczy.
Modernizacja tekstu służyć ma oczywiście modernizacji anegdoty, czyli (tutaj) opowieści o skazanej na śmierć dziewczynie i o surowym władcy, który omylił się w swych rachubach i wkroczył ślepo w rolę kata, czym nie omieszkał ściągnąć na siebie przykrych konsekwencji, jak to często bywa przy poważnych omyłkach władzy. Modernizując "scjentyficznie", można by to ująć jeszcze tak: rzecz o tym, jak to racje autorytarnego typu myślenia sprzeczne są ze światem wartości ludzkich i jak się obracają same przeciw sobie. Ale to już dodatek recenzenta, z dobrej woli. Kajzarowi bowiem, jak sam wyznaje (w programie), chodzi głównie o to, by "pokazać i odtworzyć akcję tragedii", przy czym słowo "akcja" oznacza tu po prostu fabułę. Skoro jednak tragedia dawno tu zaginęła - z ocalałych jej śladów i z anegdoty tak ujętej wynika zaledwie dydaktyczna i poniekąd kontestatorska opowiastka o "potrzebie miłości". Pomyślana szlachetnie i nieco prostodusznie na kanwie "Antygony".
Chce więc Kajzar opowiedzieć historię prostą a surową, ku pouczeniu. A jednocześnie wstydzi się prostoty, więc ją podkreśla i rozgrywa dekoracyjnie, pretensjonalnie. Wprowadza mnóstwo zbędnych działań - tautologicznych do tekstu ilustracji, sztuczek inscenizacyjnych, wymyślonych a nieskutecznych. Ku końcowi jest coraz gorzej, bo ta filmowa trochę relacja nie daje się zrymować z rozwiązaniem antycznego dramatu. Nie wie zatem reżyser, co począć z wieszczącym Terezjaszem: wieszczek nie mieści mu się w tym spektaklu; wprowadza więc zjawę z innego świata, w masce i na wysokich szczudłach. Potem wstydzi się rozpaczającej Eurydyki, Kreonowej żony; każe jej przejść milcząco przez scenę, tam i z powrotem. Ale jest to tylko spacer, pretensjonalnie suflujący tragiczność. Potem jeszcze wstydzi się Kajzar opowieści Posłańca o samobójstwie Eurydyki - wprowadza na scenę dziecko w roli Posłańca. Dziecko opowiada o samobójstwie królowej. To ma być "przełamanie". Czego? Ja nie wiem.
Ku końcowi jest coraz gorzej, także dlatego, że znika już ze sceny Maja Komorowska, żywcem w grobowcu zamknięta. Jej rola - to szukanie tragizmu w prostocie intymnych doznań i przeżyć elementarnych: uroków świata, które żegna. Obcowanie z tą aktorką o nieprzeciętnej indywidualności jest zawsze źródłem szczerej satysfakcji, chociaż, zdana tutaj na własne siły i ogrywanie wydumanych układów scenicznych Kajzara, Komorowska nie odkrywa w tej partii świeżych tonów swojej sztuki. Nie ocala też przedstawienia znakomita plastycznie scenografia Jerzego Nowosielskiego.