Seifenwerk albo Aidy z piramidy
Seifenwerk, w odróżnieniu od Kalkwerku, nie jest starą opuszczoną wapniarnią, ale dawną fabryką mydła. Mieszka w niej Pan Paweł - tytułowy bohater nowej sztuki Tankreda Dorsta. Pan Paweł jest mieszkańcem "werku", odmianą dziwaka, który nie posuwa świata naprzód, lecz sprowadza na manowce, każąc wierzyć, że tam jest najciekawiej, a życie, jak zawsze, gdzie indziej. Pan Paweł nie pisze - jak Konrad - studium o słuchu, hołduje bierności i bezczynności. Nigdy nie wychodzi z domu na ulicę i nie robi nic, choć, jak twierdzi jego siostra melomanka, mógłby robić wszystko. Bezczynność Pana Pawła może więc na przykład wynikać z braku odpowiednio godnego zajęcia. Pan Paweł ma skłonność do filozofowania, jest wisielczo pogodny i pełen fantazji.
W Seifenwerku rzeczy nabierają mydlanego charakteru. Stają się groteskowe i z uporem ciągną ku ziemi. Historia Pana Pawła jest opowieścią o próbie wyrugowania lokatora z miejsca, w którym spędził niemal całe życie. Młody energiczny spadkobierca majątku ciotki chce w mieszkaniu Pana Pawła urządzić pralnię. Jak mówi: ,,Ja muszę dysponować całym moim majątkiem". Proponuje więc korzystną zamianę mieszkania - przeprowadzkę do bardziej komfortowej części domu od frontu. Pan Paweł nie chce się wynieść, choć jego upór wydaje się zupełnie nieracjonalny. Tak wygląda oś konfliktu. Ponieważ rzecz dzieje się w Niemczech, i to współcześnie, dość łatwo można uznać Pana Pawła za przedstawiciela nieodpowiedzialnych", biednych i biernych mieszkańców byłej NRD, a młodego spadkobiercę (Andrzej Butruk) - za zaborczego konkwistadora z Zachodu, który mając na uwadze wyłącznie własny zysk, stwarza pozory działania dla dobra "upośledzonych" kompatriotów. W warszawskim spektaklu ten aspekt sztuki nie jest jednak najistotniejszy. Pan Paweł, grany świetnie przez Andrzeja Blumenfelda, o czym za chwilę, jest uosobieniem bezinteresownej bierności i pozornej naiwności, pozornej, bo w rezultacie to nie on, lecz intruz poniesie całkowitą klęskę. Jest nowym, na "miarkę" nowych czasów, człowiekiem bez właściwości. Zupełnie nie nadaje się na współczesnego bohatera, lekceważąc problemy związane z "dysponowaniem majątkiem". Jest nie przystosowany do tego co nowe i nie chce o tym słyszeć (nie wychodzi z domu, nie otwiera listów, nie interesuje się światem). Właśnie to, paradoksalnie, czyni go antybohaterskim bohaterem naszych czasów.
Nędzę rzeczywistości, która otacza Pana Pawła najlepiej charakteryzuje inny tradycyjny niemiecki trop obecny w tekście Dorsta. Luiza (Wiesława Niemyska) - siostra Pawła, kocha operę. Bilety na przedstawienia dostaje od swojej krawcowej. Darmowe operowe wieczorki napełniają jej życie sensem, jak trociny wypełniają truchło pawia. O "Aidzie", którą Luiza widziała właśnie w teatrze, opowiada, z wdziękiem starej sofy, gdacze w uniesieniu, uniemożliwiając raz na zawsze narodziny tragedii z ducha muzyki. Niemiecka muzykalność, konstytuująca w dużej mierze niemiecki charakter narodowy, uległa degradacji. Pozostały operowe dekoracje, konwenans i paplanina. W warszawskim spektaklu są jeszcze dwie nieznośnie rozśpiewane Aidy, które wyszły z piramidy w operowo przeskalowanych kostiumach.
Sztuka Dorsta (należy cieszyć się, że wystawiona w Polsce tak szybko, zwłaszcza że rzadko ostatnio sięgamy na półkę z najnowszą współczesną dramaturgią światową) chętnie posługuje się przerysowaniem i groteskowym wyolbrzymieniem, uciekając od wszystkiego co realistyczne. Dlatego możliwe jest poćwiartowanie Pana Pawła i jego zmartwychwstanie, dlatego nic nie dzieje się na serio. Nie chodzi przecież o to, by widzów wzruszyć historią o eksmisji, ale żeby ich tą historią przewrotnie i zabawić. Reżyser - Barbara Sierosławskca - wykorzystała wszystkie zalety sztuki i umiejętnie połączyła je z atutami miejsca, w którym sztukę zrealizowała, czyli Teatru Studio.
Scenę zapełniają kanapy i nadłamane, noszące ślady dawnej świetności krzesła. Jest też stary patefon i pianino, na którym stoi elektryczna kuchenka do odgrzewania klusek (podstawowe pożywienie Pana Pawła). Lewa strona sceny należy do Aidy. Są tu obsypane piaskiem ostrosłupy i wysokie trawy. Tutaj także wynurzy się z zapadni piramida, z której wyjdą wspomniane już Aidy. Na scenę wchodzi się po zjeżdżalni, co sugeruje, że miejsce to znajduje się gdzieś w dole - piwnica, suterena, ale wychodzi się po schodach w dół-a więc jednak jesteśmy na górze. Miejsce ostatecznie traci swoją jednoznaczność.
Spektakl za sprawą dekoracji i wykorzystania operowego pastiszu jest z ducha Grzegorzewskiego, przynajmniej zewnętrznie i na pierwszy rzut oka. I nie jest to zarzut, wszak Grzegorzewski jest mistrzem takiego teatru i jednym z ostatnich mistrzów teatru w Polsce. Stworzył formę i nierygorystyczną normę inscenizowania, doskonałą dla tekstów ulokowanych na granicy pastiszu i powagi, groteski i absurdu, rozstawiających po kątach znaczenia i związki między postaciami. Forma ta z powodzeniem jest używana przez innych reżyserów pracujących w Teatrze Studio (wymieńmy choćby "Ofiary obowiązku" Ionesco, wystawione na początku sezonu przez Ewę Bułhak). Tak tworzy się genius loci, lub, jak kto woli, szkoła, warsztat.
Głównym bohaterem tego spektaklu stał się jednak nie autor, nie reżyser, lecz aktor - Andrzej Blumenfeld. Jego propozycję aktorską można porównać z tym, co parę lat temu zrobił Jan Peszek. Blumenfeld od pewnego czasu (może od "Miasto liczy psie nosy" Grzegorzewskiego) buduje konsekwentnie coś, co kiedyś nazywano emploi. Stworzył postać, którą przenosi ze spektaklu w spektakl. Ze swą "nieszczęśliwą powierzchownością" (jak mówi sam o sobie grając Andruta w "Wujaszku Wani") łączy w sobie cechy, które z natury rzeczy są sprzeczne: naiwność i bezradność z uporem. Rozbraja brakiem premedytacji w działaniu. Idealnie nadaje się do roli tak zwanej ofiary losu. Tworzy postacie poczciwe, zagubione w świecie i nieprzystosowane, które zarazem stać na silny opór wobec niegodziwości. Zagubienie, które powinno prowadzić do klęski - prowadzi do moralnego zwycięstwa nad pokrętnym cwaniactwem. Kto wie, czy nie jest to właśnie jedyna metoda na to, by być pozytywnym bohaterem niepozytywnych czasów?
Mieszkańcy "werków" mogą ocalić ludzkość i teatr przed zagładą, z którą radośnie kolaborują ci, którzy mieszkają w domach od frontu.