Artykuły

Końcu, przebywaj

"Rewizor" w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w tygodniku W Sieci.

Igor Gorzkowski po raz pierwszy zrobił spektakl zupełnie wbrew sobie.

A to jeden z niewielu reżyserów, których mógłbym o coś takiego posądzić. Latami - przyznaję -fascynował mnie i uzależnionych od teatru ludzi z mojego pokolenia. U Gorzkowskiego dało się odetchnąć; otwierał skrajnie spontaniczny i subtelny świat, w dodatku budowany lekko, jakby każdy jego fragment wydawał się oczywistością do odczytania przez każdego, kto wie, ile wyobraźni jest w stanie pomieścić scena. Zatem każdy mógł brać z tego teatru dokładnie tyle, ile chciał. A i tak zawsze zostawało coś jeszcze. Przeważnie problem postaci, które Gorzkowski albo powoływał do życia w swoich autorskich spektaklach, albo brał z rzadko przetwarzanej przez teatr literatury.

O jego autsajderach i wrażliwcach egzystujących gdzieś w innych sferach, raczej olewających realność oraz przyziemność, dałoby się napisać co najmniej doktorat. Dość wspomnieć "Żółtą strzałę" {2008) według Wiktora Pielewina czy "Staruchę" (2011) na podstawie utworów Daniła Charmsa i biografii oberiutów, absolutne arcydzieła polskiego offu (jeszcze nic straconego, grane są do dziś). W ostatnich dwu latach Gorzkowski lubi analizować bohaterów wystawiających sobie, powiedzmy, rachunek za życie. Taki był autorski i fenomenalny spektakl "Kalino Malino, Czerwona Jagodo" (2012). Podobnie reżyser przeczytał Szekspirowską "Burzę" (2012), choć błędnie, bo zrobił z niej bajkę z happy endem. Z tym że to wszystko były pomyłki Gorzkowskiego, nikt nie wątpił, iż to cały czas ten sam sceniczny adres.

Nie wiem, jaki dokładnie plan miał tym razem. Być może propozycja "Rewizora" z warszawskiego Powszechnego była po prostu nie do odrzucenia, i taki scenariusz trzeba zrozumieć; reżyserzy coraz częściej ustawiają swój kalendarz spontanicznie, zdarzają się sytuacje, kiedy wymieniają zamierzony tytuł na inny na parę chwil przed wejściem w próby. Teatr przyspieszył. Ciągnące się przez rok czy półtora męczące prace nad spektaklem z ryzykiem, że eksploatacja potrwa być może kilka razy krócej, to ambicja jedynie naszych kilku scenicznych guru z niepodważalną pozycją, także na świecie. Inna sprawa, że Gorzkowski ostatnio wyraźnie chce pogodzić prowadzone przez siebie w warunkach garażowych Studio Teatralne Koło z możliwością zaistnienia na scenach repertuarowych (również w Powszechnym rok temu pokazał "Wariata i zakonnicę" Witkacego). I tu pojawia się problem.

Swym gogolowskim zadaniem zaskoczył mnie jak nigdy dotąd. Pierwszy raz po dziesięciu minutach spektakl tego reżysera odsłania się w pełnym wymiarze. To seans wyczekiwania końca.

Chyba długo Gorzkowski aktora tej rangi co Mariusz Benoit musiał przekonywać, by ten Horodniczego zagrał tak szerokim gestem. Na trzy zdania przypadło mu dziesięć póz. To najprostszy z możliwych schematów, a zatem w każdej kolejnej sekwencji oto Benoit zdziwiony/ zaskoczony, potem zlękniony/ biorący głęboki oddech i finalnie z przytupem wybiegający ze sceny, by wszystkich porozstawiać po kątach. I tak bez końca, jakieś miejsce na półcienie, rys, przełamanie? Nic z tego. Gorzkowski konstruuje łatwy refren, jakby nie wiedział, że sam przyzwyczaił widzów do teatru zupełnie innego. W nim pokazać wszystko znaczy zerwać z widzem dialog. Jest w tym jakiś sceniczny chichot, bo przecież i Benoit, i Gorzkowski za mistrza mieli zawsze Jerzego Grzegorzewskiego, co więcej, nigdy nie udawali, że tego doświadczenia chcieliby się pozbyć, i z trudem mógłbym uwierzyć, iż zwłaszcza w pracy nad klasyką w ogóle potrafiliby ustawić poprzeczkę na niższym poziomie. To doświadczenie nazbyt wyjątkowe. Skąd więc u Horodniczego ta nachalna wręcz prostota, natychmiast do przejrzenia na wylot? Gdyby nie ostatni monolog w półmroku sceny, kiedy Benoit dorzuca do roli rys samoświadomości, a potem odchodzi w akcie kapitulacji, nie znalazłbym nawet cienia usprawiedliwienia dla tego przedsięwzięcia. Od twórców tej rangi wymaga się więcej.

Ale trudno odnaleźć w tym "Rewizorze'' chociażby kontrapunkt oparty na łatwiejszych trikach. Ten Chlestakow Andrzeja Mastalerza raczej korzysta z okazji, by wyjść na swoje, wykpić i zdezerterować, ale nie wiem, czy jest w tej taktyce - na pozór dającej się świetnie bronić i atrakcyjnej - ostateczna decyzja: oto Chlestakow jako specyficzny cynik, który raczej niczemu już się nie dziwi, a głupota tego świata sprawia tylko, że ziewa z nudów. Bo każdy jest kopią każdego i jeśli nawet czasem bywa zabawnie, to i tak jest przewidywalnie.

Gdyby taka była diagnoza Mastalerza i Gorzkowskiego, rachunek wystawiony współczesności nie budziłby wątpliwości. Jednak jest w tej roli zawahanie i widzę, jak Mastalerz chwilami chce być jeszcze kim innym, raczej cynikiem, który niczego wstydzić się już nie musi. Kolejny drań jak i inni, tyle że nieco sprytniejszy. To grać o niebo łatwiej, bo zacierają się granice i wyłączają hamulce. Robi się naprawdę zabawnie. Tak ułatwia się Gogola, a efektem jest oczywiście banalny śmiech. Ale zdaje się, że niekoniecznie o ten rodzaj śmiechu Gogolowi chodziło

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji