Artykuły

Komu bije pęknięty dzwon?

"Płatonow" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Teatrze.

W pierwszej części spektaklu Wiśniewskiego Płatonow jest wyzywającym i prowokującym powiatowym Don Juanem. Ale w finale to już tylko podchmielony kabotyn.

Dlaczego na zabój kochały się w nim wszystkie kobiety? - zastanawia się widz po obejrzeniu "Płatonowa", którego na sopockiej Scenie Kameralnej teatru Wybrzeże wyreżyserował Grzegorz Wiśniewski. Dopóki Płatonow jest w pierwszej części tego przedstawienia wyzywającym i prowokującym powiatowym Don Juanem, można to jeszcze zrozumieć. Ale w finale to już tylko podchmielony kabotyn. A jednak i ktoś taki jest zdolny pociągnąć za sobą kolejną kobietę w przepaść. Dziwne.

Kiedy po raz pierwszy Michał Płatonow wchodzi na scenę, senna i nudna (dodać od razu trzeba: pozornie senna i nudna, bo już od pierwszego dialogu Anny i Mikołaja pełna podskórnych napięć) atmosfera domu Wojnicewów zmienia się nie do poznania. Teraz już rozumiemy, co robi nad sceną czerwony neonowy napis "Kafe Kołokoł", świecący (z wyjątkiem jednej popsutej litery) przez całą pierwszą część przedstawienia. Ludzie chcą się tu bawić, uciekają od powagi, życie jest dla nich kawiarnią, ma im dostarczyć błahych rozrywek. Generałowa Wojnicewa (Magdalena Boć), w kostiumie z nader głębokim dekoltem, rozgląda się głównie za erotycznymi podnietami, ale też swoimi wdziękami potrafi rozporządzać bardzo pragmatycznie, wydzielając możliwość rozkoszowania się nimi zakochanemu w niej i tak naprawdę utrzymującemu jej majątek Głagoliewowi (Robert Ninkiewicz). Mikołaj (Piotr Biedroń) to jeszcze dzieciak, chłopiec, który tak samo ucieszy się paroma rublami wygranymi od Anny w szachy, jak i paroma lampkami szampana, którymi upije się w sztok. Sergiusz (Piotr Chys), drugi mężczyzna chłopiec, na wejście Soni (Katarzyna Dałek) wystrzeli w powietrze serpentyny, jak na karnawałowej zabawie. No i Płatonow (Michał Jaros) - ten jest w tym towarzystwie aranżerem najlepszej zabawy. Wchodzi jak wodzirej, z poprzedzającą go Saszą (Monika Chomicka-Szymaniak), ustrojoną w wianek. Narzucił na siebie stylowo podniszczony skórzany płaszcz, przede wszystkim zaś ma saksofon, na którym potrafi całkiem zgrabnie wygrać chwytliwą melodię. Tak, w kimś takim mogą kochać się kobiety. Do tego jeszcze ten wiejski nauczyciel potrafi wejść w rolę salonowego chuligana. Gdy wita się z zakompleksioną Marią Grekow (Katarzyna Z. Michalska), która nie znosi obyczaju całowania w rękę, prowokująco liźnie ją po dłoni kilka razy, a potem jeszcze tym swoim wystawionym językiem pooblizuje się w lepki, lubieżny sposób. Istny Stawrogin w wiejsko-prowincjonalnym wydaniu.

Kto pamięta Płatonowa z tekstu Czechowa jako człowieka wewnętrznie pękniętego, świadomego od początku swojego życiowego i duchowego bankructwa, szarpiącego się też między pokusą wplątywania się w miłosne gry z kolejnymi kobietami a potrzebą zachowania w tym jakiej takiej przyzwoitości, ten w Płatonowie Michała Jarosa (ale tylko w pierwszej części przedstawienia) zobaczy coś całkiem innego: pewne siebie, nieprzeżywające żadnych wahań, wręcz zuchwałe i wyrastające ponad pospolite otoczenie indywiduum.

Nie tylko zresztą w Płatonowie dostrzeżemy rys zepsucia. W beztroskim "Kafe Kołokoł" nie obowiązują staroświeckie normy przystojności. Gdy Mikołaj zdybie Annę i Głagoliewa na udzielaniu kobiecych wdzięków do krótkotrwałej konsumpcji na kanapie (kanapa w ogóle zajmuje tu centralne położenie), nie okaże żadnego zgorszenia czy choćby zdziwienia, przyjmując sytuację jak najnaturalniej, a nawet z wyczuwalną ochotą przyłączenia się do swingierskiej zabawy. Te alkoholowo-romansowe igry rozkręcają się coraz bardziej i bardziej, a równolegle do tego podłogę salonu Wojnicewów zaśmieca coraz grubsza warstwa "odpadków": serpentyn, rozrzuconych figur szachowych, na koniec zaś - wymiocin pijanego w sztok Mikołaja.

Pierwszy akt sztuki wydaje się jeszcze w miarę klarownym wywodem. Widz wychodzi na przerwę z myślą, że tak oto marnotrawi się życie, jeśli chce się żyć bez wysiłku, byle jak, niczym przy kawiarnianym stoliku. Po przerwie jednak spektakl przechodzi metamorfozę, która niestety rozmazuje kontury nie tylko postaci i scen, ale też myślowego wywodu. Wiadomo, że "Płatonow" swoją strukturą stwarza inscenizatorom nie lada problemy. Wiśniewski i dramaturg Jakub Roszkowski strukturę tę radykalnie ograniczyli, pozostawiając raptem osiem postaci. Niektóre z tych skrótów, przyznać trzeba, znakomicie przysłużyły się widowisku - zwłaszcza uczynienie z Głagoliewa uosobienia całego tego świata interesu, kalkulacji, zimnego wyrachowania, przez Czechowa rozpisanego na wiele postaci. To Głagoliew staje się w finale, dążąc do tego krok po kroku, rzeczywistym gospodarzem Wojnicewki, przez gospodynię i jej gości zamienionej wcześniej w "Kafe Kołokoł". Nieodpowiedzialność, pusta beztroska, unoszenie się ponad życiem prowadzą do bankructwa - to jeszcze wydaje się tu w miarę jasne. To o tych ludziach wydaje się mówić powtarzająca się w sztuce piosenka z wierszykiem Brzechwy o ludziach-nietoperzach. "Krążą ludzie-nietoperze, / Pijąc słodki grzech" - tak, to jest o nich.

Ale co pośród tego wszystkiego robi Płatonow? Słowo "metamorfoza" w największym stopniu odnosi się właśnie do niego. Gdzieś się zapodziewa zuchwały i uwodzicielski saksofonista. Widzimy podchmielonego i rozchełstanego bohatera, dotkniętego jakąś osobliwą słabością, która paraliżuje w nim zdolność podejmowania decyzji. Nie potrafiąc wybrać między zlatującymi się do niego kobietami, wpada tylko w coraz większe rozgorączkowanie, które bezskutecznie próbuje uśmierzyć kolejnymi butelkami wina. Metamorfoza jest więc radykalna, ale z racji skrótów w swej przyczynie niejasna. Mało czytelny staje się też korowód scen i postaci, które w zbyt dużym tempie, jak na karuzeli, kręcą się wokół Płatonowa. To wszystko, co w pierwszej części zaznaczało się między bohaterami na zasadzie półcieni, niuansów, świetnie dopełniających dialogi, tu rysowane jest zbyt pospiesznie i grubo.

Jedno widać wyraźnie: karuzela z kobietami nadal kręci się wokół podpitego, żałosnego w gruncie rzeczy Płatonowa. Co one w nim jeszcze widzą? Być może nawet taki, jaki się okazuje (bo przecież tę wewnętrzną słabość mężczyzny, który za nic nie potrafi odpowiadać, ukrywa w sobie od początku), pozostaje dla Anny, Saszy, Marii, przede wszystkim zaś Soni - jedyną nadzieją na wyrwanie się z nieciekawego losu. Może kobieta lokuje tu w mężczyźnie całą swoją nadzieję, także wbrew temu, co widzi, a czego zobaczyć nie chce?

Być może sens drugiej części wyraźniej odsłania się nie w interakcjach między postaciami, tylko w znaczącym elemencie scenografii: okazałym dzwonie, który, pęknięty, spoczywa na ziemi, a po przerwie zostaje postawiony nam przed oczy, wysunięty na pierwszy plan. Jest w jego pęknięciu coś z dramatycznej niemocy wyrwania się z zapętlenia, jakie powstaje pomiędzy bohaterami. Najdramatyczniej widać je w mocnej scenie, w której Sonia, zwiedziona przez Płatonowa, czepia się jeszcze jego nóg, żeby za cenę tego upokorzenia namówić go do ucieczki z zamkniętego świata Wojnicewki. Nie sam tylko Płatonow jest winien daremności tego rozpaczliwego gestu kobiety wobec mężczyzny. Sonię, która chciała sama stanowić o swoim losie, brutalnie krępują i wynoszą ze sceny inni, jak ofiarę zbiorowego gwałtu. Nie dziwi, że to ona staje się w finalnej scenie kobiecą mścicielką, biorącą odwet na Płatonowie. Na Płatonowie, czy może raczej na mężczyźnie?

Pytań tu sporo, jasnych odpowiedzi mniej. Pospieszne, rwane tempo drugiej części nie pozwala przekonująco zarysować scen i postaci. Michał Jaros skupia się na uwiarygodnianiu ilości wypijanego przez Płatonowa wina, gubiąc to, co stanowiło siłę tej roli w pierwszej części. Inaczej Monika Chomicka-Szymaniak, grająca Saszę, prostą, niezbyt rozgarniętą, ale przecież kochającą Płatonowa kobietę - taką postacią pozostaje do końca. Katarzynie Dałek jako Soni zawdzięczamy wspomnianą najmocniejszą scenę przedstawienia. Udało się też Dałek, inaczej niż Jarosowi, mimo wszystko umotywować przemianę swej bohaterki - z dziewczyny brzdąkającej na fortepianie w salonie melancholijne utwory Satiego, żyjącej jakąś nienazwaną tęsknotą, w pewną swoich wyborów, zdeterminowaną kobietę. Konsekwentny jest też Piotr Biedroń, grający chłopczykowatego, ale już zepsutego Mikołaja.

Szkoda, że konsekwencji brakuje całemu spektaklowi, że przełamuje się on w połowie na dwa jakościowo różne przedstawienia. Może to logika rozsypywania się świata, w którym ludzie - jak Anna i Płatonow - właściwie nie wiadomo czego chcą i po co żyją, i z tego powodu jedynie niszczą życie sobie i innym. Głagoliew i Sonia, ich przeciwieństwa, ludzie świadomi swoich pragnień i celów, nieprzypadkowo stawaliby się "egzekutorami" końca tego świata. Być może taka to logika, ale łatwiej jest mi widzieć w tym wszystkim niepowodzenie w starciu z trudną strukturą młodzieńczego dramatu Czechowa. To przedstawienie więcej na początku zapowiada, niż w finale przynosi. Choć w tym akurat bardzo jest podobne do losu Czechowowskich bohaterów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji