Artykuły

Musimy znaleźć w sobie tę siłę

- Aktor chce grać tak, by wszystko było wspaniałe, wielkie i piękne. Ale dziś bycie aktorem nie ma takiej rangi. Doprowadziło do tego moje środowisko przez dokonywanie tanich wyborów, wchodzenie w marne kompromisy, zachowania nieetyczne, które odbierają szansę bycia artystą - mówi aktorka HALINA ŁABONARSKA.

W filmie Antoniego Krauzego "Smoleńsk" zagrasz matkę głównej bohaterki. Jakie znaczenie ma dla ciebie udział w tym przedsięwzięciu?

- Bardzo się cieszę, że po wielu latach znów się spotkam z tak wybitnym reżyserem. To dla mnie zaszczyt. I cieszę się, że jest to "Smoleńsk", bo to sprawa, która mnie bardzo obchodzi, która stanowi istotę naszego dążenia do prawdy. Niezłomna wola reżysera, by zrealizować ten film - mimo tak agresywnych przeciwności - jest godna podziwu. Dopiero niedawno przeczytałam scenariusz. Jest on - moim zdaniem - wstrząsający.

Jak przeżyłaś katastrofę smoleńską?

- Byłam na poczcie, gdy radio podało komunikat, że zginął prezydent i wszyscy pasażerowie samolotu. Zachowałam się jak dziecko, które straciło kogoś bardzo bliskiego, zaczęłam głośno płakać. Potem biegłam przez osiedle i krzyczałam do ludzi. Ja i trzej moi synowie pojechaliśmy z kwiatami pod Pałac Prezydencki. Byliśmy tam jednymi z pierwszych.

Pochodzisz z rodziny o tradycjach patriotycznych. Twoja duchowa edukacja zaczęła się bardzo wcześnie.

Moja rodzina długo musiała żyć w swoistej konspiracji. Dopiero po latach ja i bracia dowiedzieliśmy się, dlaczego mieszkamy w Gdańsku, o tym, że młodzi ludzie z okręgu wileńskiego Armii Krajowej musieli uciekać z Brasławszczyzny, moi wujowie, mój ojciec, który miał wtedy 19 lat. Zdążył już spędzić kilka lat w lasach w oddziale AK gdzieś między jeziorem Drywiaty a Dryświaty.

Pobrzmiewa Mickiewiczem...

- Tak, oglądam je tylko na mapie. Moja mama nigdy tam nie wróciła, nie chciała patrzeć na ruiny swego domu. Zostaliśmy odcięci od korzeni. Na mojej ulicy w Gdańsku obok gdańszczan, jak państwo Hirsh czy Wentowie, mieszkali państwo Topiłłowie, Jagiełłowie, Kochanowiczowie...

Jak doszło do śmierci twojego taty?

- Moja mama nigdy nam tego nie opowiedziała. Obawiała się dziecięcej gadatliwości. Ojciec, wujowie, sąsiedzi byli grupą młodych ludzi zbuntowanych przeciwko komunie. Do domu często przychodziła milicja, by ojca aresztować. Wszyscy pracowali przy odgruzowywaniu portu. Wybuchł strajk, w czasie którego dotkliwie ich pobito. W wyniku pobicia ojciec dwukrotnie przeszedł trepanację czaszki i wkrótce zmarł.

Pamiętasz dzień, kiedy tatę pobito?

- Miałam wtedy dwa lata. W ogóle nie pamiętam ojca. Pamiętam tylko, jak w kostnicy odsłonięto kotarę i zobaczyłam zarośniętego człowieka. Nie zważano na ludzkie uczucia. W dziwny sposób przypomina mi to 10 kwietnia 2010 r., choć rodziny ofiar katastrofy potraktowano brutalniej, bo nawet nie mogły pożegnać bliskich. Ten system się nie zmienia.

Mama opowiadała, jaki był twój tata?

- Był wysoki, przystojny, odważny. Od 15. roku życia w lesie. Wiele takich historii w mojej rodzinie. Brat mamy w roku 1945 - ze względu na żonę i córeczki - ujawnił się. I skazano go na 25 lat łagrów. Przeżył tam 12 lat, odnaleziono go w 1956 r., był już wrakiem człowieka.

Mama nie dzieliła się z tobą swoimi przeżyciami?

- Nie, bo nas chroniła. Była niezwykle dzielną kobietą, która straciła męża, dom, ziemię, majątek. Nigdy nie wyszła powtórnie za mąż. Była ubogą wdową prowadzącą nas do kościoła, trzymającą się dziesięciu przykazań, twardo nas wychowującą. Jestem jej za to bardzo wdzięczna, bo te lata nauczyły mnie odporności, która mi się w życiu bardzo przydała. Patrząc na moją matkę, uczyłam się męstwa.

W jakich momentach najbardziej brakowało ci taty?

- Brakowało mi go zawsze. Nigdy nie nauczyłam się obcowania z ojcem, tzn. z mocnym autorytetem. Odnalazłam go dopiero po wielu latach. Dzięki wierze odnalazłam Ojca. Czasem pokłady odwagi trzeba odnaleźć w sobie, by nauczyć się żyć z wyciętą częścią życia. Teraz, kiedy jestem już bardzo dojrzała, często rozmawiam z tatą, mówię do niego. Zwłaszcza od kiedy trzy lata temu odeszła mama. Wiem, że oni są razem, czuję, jak opiekują się mną i moją rodziną. Wierzę w świętych obcowanie.

Dzieciństwo naznaczone tragiczną śmiercią taty nie mogło być szczęśliwe ani wesołe?

- Było normalne. Piłka, w którą się grało, jabłka w ogrodzie czy sanki były dla wszystkich dzieci. To ukształtowało mój stosunek do rzeczy materialnych: jestem zdrowa, nie interesuje mnie gromadzenie majątku, przedmiotów, żeby komuś imponować.

Czy kiedykolwiek od bliskich słyszałaś, że gdyby twój ojciec się nie wychylał, toby żył?

- Nigdy.

A Ty miewałaś wątpliwości co do słuszności jego wyboru?

- Nigdy nie miałam wątpliwości. Traktuję go jak swego prywatnego bohatera. Jest dla mnie kimś niezwykle ważnym, pięknym, mężnym, tajemniczym. Mimo upływu lat wciąż patrzę na niego jak dziecko, wierzę, że kiedyś się spotkamy. Chciałabym dostać się do Nieba, bo wierzę, że on tam jest. Wtedy sam mi wszystko opowie.

Czy pamiętasz moment, w którym się poczułaś silna, czy byłaś silna od zawsze?

- "Moc w słabości się doskonali" - to ze św. Pawła. Wiele razy w życiu wydawało mi się, że coś się rozsypuje, że nie dam rady. Ale właśnie wtedy okazuje się, że w konfrontacji z przeciwnościami człowiek robi się mocny i to nie moja zasługa. Pan Bóg tak mocno wtedy wspiera, że pokonuję wszystkie przeszkody. Wydaje się, że żyjemy sukcesami, a tak naprawdę żyjemy od upadku do upadku, by wciąż się podnosić.

W sierpniu 1980 r. w Sali BHP Stoczni Gdańskiej zaśpiewałaś "Piosenkę dla córki" Macieja Pietrzyka. Jak tam dotarłaś?

- Przez pierwsze dwa dni strajku stałam z małym Wawrzyńcem w tłumie pod bramą stoczni. Spotkałam Macieja Prusa, który organizował koncert. Zaprosił mnie i w ten sposób weszłam do środka. Gdy już weszłam, to nie wyszłam aż do końca, do podpisania porozumień. Czuło się wtedy ogromną siłę, byliśmy jednością.

Jaki był odbiór kołysanki, którą śpiewałaś?

- Niesamowity, były owacje. Radiowęzłem przesyłano ją do innych zakładów pracy. Traktowałam to jako swój obowiązek, że muszę przejąć pałeczkę po ojcu, wujach, krewnych, po mamie... Bycie w "Solidarności" było wielką, radosną potrzebą.

Twoje wielkie zaistnienie filmowe to rola w "Aktorach prowincjonalnych" Agnieszki Holland, wyróżniona główną nagrodą na festiwalu polskich filmów w Gdańsku. Od początku święciłaś triumfy w teatrze i w filmie, czujesz się zawodowo spełniona?

- Nigdy nie można czuć się spełnionym. Ciągle jestem w drodze.

Zdarzyło ci się zagrać w przedsięwzięciu, z którego wymową się nie zgadzałaś?

- Nie, nigdy nie wzięłam udziału w czymś, w czym czułabym się moralnie sponiewierana. Odmówiłam udziału w wielu filmach i sztukach.

Aktor ma prawo czy obowiązek wybierać?

- Aktor chce grać tak, by wszystko było wspaniałe, wielkie i piękne. Ale dziś bycie aktorem nie ma takiej rangi. Doprowadziło do tego moje środowisko przez dokonywanie tanich wyborów, wchodzenie w marne kompromisy, zachowania nieetyczne, które odbierają szansę bycia artystą.

Zagrałaś 50 ważnych ról w Teatrze Telewizji, nie ma wielu aktorów, którzy mogą się poszczycić takim dorobkiem. Dwa razy otrzymałaś główną nagrodę na festiwalu Teatru Radia i Telewizji. Wkrótce potem... cisza. W roku 2007 wybitna aktorka znika z Teatru Telewizji. Co się stało?

-(śmiech) Nic się nie stało. Po prostu żadna propozycja już nie przyszła. Nie dociekałam dlaczego. Wiesz, Magdo, ja jestem potworny moher!

Jako moher z Radiem Maryja współpracujesz od kilkunastu lat. Przez wiele z tych lat można było czytać w Radiu Maryja i jednocześnie grać w Teatrze Telewizji Polskiej. Dlaczego po 2007 r. to przestało być możliwe?

- Pan Bóg uczy pokory. Mam wiele spotkań z ludźmi, przemawiałam do rzeszy nawet półmilionowej (na Jasnej Górze), w wielu katedrach w Polsce mówiłam piękne teksty do wzruszonych ludzi. Poczuć to wzruszenie, to zmęczenie, ofiarę z siebie, jaką ponoszą, aby posłuchać... To, że codziennie od 13 lat o godzinie 15.00 mogę mówić tekstem Dzienniczka św. Faustyny do ludzi, których te słowa umacniają w czasach rozbicia w rodzinie i w ojczyźnie... chcę być narzędziem w ręku Boga, małym trybikiem w Jego maszynie. Dlatego jakoś nie marzę o dużej roli w telewizji. Najistotniejsze jest to, bym miała poczucie, że to, co mówię i robię, ma sens, zostawia w ludziach ślad. Wyobrażasz mnie sobie w czerwonej sukni, na wysokich obcasach, błyszczącą na okładkach, mówiącą o tym, jaki prezent zrobił mi kolejny mąż? Dla mnie ważne są prawdziwe przyjaźnie, miłość, piękno, dobro, ojczyzna. Rano proszę Boga, abym dobrze przeżyła dzień, żebym się w windzie uśmiechnęła do sąsiadów. Modlę się, żeby sąsiedzi mieli dobry dzień. Kiedy leci samolot, modlę się za tych, którzy są na jego pokładzie. Ważne są rzeczy proste. Tego dziś brakuje. Szuka się blichtru, tworzy się świat nieprawdziwy. Podziały dotyczą nie tylko artystów, dotykają również rodzin, przyjaciół. Już nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Nie potrafimy dyskutować, mądrze się spierać, przekonywać bez inwektyw. Podział biegnie przez środek stołu. Boże Narodzenie to jedyny czas, kiedy rodziny się spotykają i próbują cerować, łatać to, co je dzieli. A dzieli nas wiele. Teraz jest czas, żeby przebrnąć przez Smoleńsk jako traumę naszej duszy. Kard. August Hlond mówił, że Polska bez Królestwa Bożego jest trupem. Ja nie chcę, żebyśmy byli trupem. Dlatego próbuję pokazywać dobro i piękno. Jeśli nie mogę tego robić na scenie, robię to gdzie indziej. Jestem tam, gdzie jestem posłana.

Twoim orężem są modlitwa, poezja, miłość. Czy to wystarczy?

- Potrzeba jeszcze czynu. Miłość to czyn. Słowo trzeba nasycić działaniem.

Za rolę w "Norymberdze" Wojciecha Tomczyka dostałaś Grand Prix na Festiwalu Teatru Radia i Telewizji. Kiedy się ciebie ogląda w tej sztuce, ciarki przechodzą po plecach, ciarki przerażenia i odrazy. Ta rola to oskarżenie wszystkich uwikłanych, współtwórców systemu zniewolenia. Czy tacy ludzie są do odzyskania? Da się ich jeszcze odmienić?

- Patrząc po chrześcijańsku, zawsze jest szansa. Zdarza się, że ktoś odmienia swoje życie. Ale im dłużej zło tkwi w człowieku, tym mocniej go zniewala, zakłamuje. W tej roli zobaczyłam kwintesencję zła, jego perfidię ukrytą pod pozorami delikatności.

Czy w aktorskich relacjach towarzyskich także obserwujesz podział? Są dwa obiegi, dwa kręgi towarzyskie?

- Oczywiście. W Ateneum podczas próby, gdy na ekranie telewizora ukazała się twarz Antoniego Macierewicza, reżyserka bluzgnęła: "Jak widzę tę mordę...". Byłam zszokowana, bo myślę, że nie godzi się publicznie w tak niewybrednych słowach wyrażać niechęci do drugiego człowieka. Nie rozumiem, dlaczego jedni mogą miotać inwektywy, a ten, który nie podziela uwielbienia dla władzy, jest traktowany jak oszołom i przygłup. Dlatego koledzy o takich poglądach w ogóle przestali się wypowiadać. A już nie daj Boże, kiedy ktoś popiera PiS. Nie ma szczerej rozmowy. W ogóle nie ma żadnej rozmowy. W teatrze się nie rozmawia.

Co się dzieje po takiej deklaracji?

- Jeszcze parę lat temu odpowiadano drwiną, ironią, wyśmianiem. Teraz milczeniem. Nie komentuje się, nie dyskutuje się o postawach, wyborach, wartościach, o Polsce. Nie ma tego tematu. Jakby człowiek pozbawił się głowy albo serca. Jak można żyć, nie rozmawiając o sprawach, które tak bardzo nas dotyczą?

To o czym się rozmawia?

- O niczym. O rozmiarach biustu, liczbie sukienek, gdzie kto spędził wakacje... Środowisko degraduje się do poziomu, na którym życie wewnętrzne nie występuje. Aktorzy wykonują polecenia jak roboty, zastrachani, że mogą stracić etat. Czują się osaczeni. Ale wiesz co? Coś się zaczyna zmieniać. Niektórzy młodzi aktorzy zaczynają mówić, co myślą. Widać, że nie chcą być utożsamiani z partią rządzącą.

Młodzi są odważniejsi?

- Tak.

Ale skoro przestaliśmy rozmawiać, to znaczy, że oddalamy się od siebie. A skoro się oddalamy, to maleją szanse na to, że uda się nam coś dla nas, dla Polski zrobić?

- Nie wolno nam tracić nadziei. Skoro jest tak źle, to znaczy, że coś się zdarzy, będzie siła sprawcza, która nas wesprze. Zawsze tak było. Jestem optymistką. Jakkolwiek wykrzywiony, zakłamany był obraz Polski w czasach PRL, to jednak w szkole i w tekstach kultury mówiono o Ojczyźnie jak o dobru najwyższym. Dziś ma miejsce coś, czego nie znałyśmy: pogarda i ośmieszanie polskości. To odpatriotyzowanie narodu jest jak tsunami. To jest tsunami. Właśnie dlatego musimy znaleźć w sobie siłę, by się przeciwstawić, każdy na swoim podwórku. Wszyscy mamy misję do spełnienia. Dziennikarz, lekarz, pielęgniarka, która mówi, że nie będzie uczestniczyła w zabójstwach dzieci. Jeżeli w ten sposób będziemy patrzeć na naszą codzienność, stworzymy nową Polskę. Róbmy swoje wytrwale i mężnie, bo stanowimy całość.

Czy sądzisz, że film "Smoleńsk", którego będziesz współtwórczynią, może coś zmienić, może sprawić, że poczujemy się jednym narodem?

- Tak, wierzę w to. Jakiż wstrząsający obraz stworzył Antoni Krauze w "Czarnym czwartku"! Czy reżyser o tak niezwykłej wrażliwości będzie chciał kogokolwiek oszukać? On będzie chciał, aby ten naród się zjednoczył. Ofiara tragicznie zmarłych została nam zesłana właśnie po to. Zarzewie czegoś nowego, wielkiego, dobrego? W naszej historii zawsze działo się tak, że krew była składana jako ofiara, abyśmy mogli odzyskać wolność, przemienić się, coś zbudować, dojrzewać do czegoś piękniejszego. Teraz jest tak samo - ta Ofiara to dla nas wielkie zobowiązanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji