Opera za parę groszy
Tekst pisany zgodnie z wypowiedzianą zaraz po premierze sugestią reżysera Józefa Jasielskiego, by "wszystko walić w łeb i totalnie krytykować, bo prasa tylko to potrafi...".
Otóż, Szanowny Panie Reżyserze i Dyrektorze Artystyczny w jednej osobie, z prawdziwą przykrością zmuszony jestem zrezygnować z pańskich delikatnych propozycji dotyczących sposobu opisania sławetnego przedstawienia "Opery za trzy grosze" w legnickim Teatrze Dramatycznym. Zapewniam, iż bez żadnych skrupułów dałbym Pańskiej inscenizacji po głowie, lecz - co stwierdzam z prawdziwą przykrością - nigdzie, pomimo usilnych poszukiwań, śladów głowy w zaprezentowanej wizji scenicznej nie stwierdziłem...
Dlatego też jako profan i człowiek zupełnie nie znający się na rzeczy będę Pana chwalił. Najpierw jednak winien jestem przeprosiny. Mea maxima culpa - faktycznie, po zakończeniu spektaklu nie biłem brawa, ale tylko i wyłącznie dlatego, iż nie chciałem być utożsamiany z częścią widowni okazującą w ten sposób radość, że wreszcie się skończyło. Już to naprawiam - brawo !!!
Jestem nadal pod wrażeniem happeningu, który miał miejsce jeszcze przed przedstawieniem. Wpuszczenie ludzi do brudnego hallu (w domyśle - świadomie nieposprzątanego) to doskonałe wprowadzenie w akcję i nastrój. Trzeba przyznać, iż J.J. świetnie czuje atmosferę dzieł B.B. - u wielu osób niemal natychmiast pojawiły się skojarzenia z domem publicznym.
Innym, sporym osiągnięciem, jest wyrobienie w widzach "głodu teatru". Niech mają świadomość wielkiego świata, w którym udało im się uczestniczyć - dostali zaproszenia na osiemnastą, to niech poczekają sobie w atmosferze napięcia te kilkanaście minut, zanim się zacznie...
Teraz będzie o sztuce właściwej, czyli artyzmie w teatrze. W tym miejscu pragnę serdecznie podziękować Józefowi Jasielskiemu za przywrócenie mi wiary we własne możliwości aktorskie. Po obejrzeniu spektaklu oznajmiam wszem i wobec, iż także ja mogę występować na scenie, co artyści z Legnicy (jakie perfidne określenie poziomu artystycznego) udowadniali mi z powodzeniem przez dwie godziny. Powód? Ja także nie potrafię śpiewać.
Oczywiście, nie można popadać w skrajności. W końcu przedstawienie nie składało się jedynie ze scenicznych karykatur Joela Grey'a. jaką zaprezentował w roli Mistrza Ceremonii Mariusz Olbiński. Odniosłem wrażenie, że z uwagą oglądał "Kabaret" i koniecznie chce kogoś przypominać. Jednak, by unieść ciężar tak rozumianej kreacji ( przepraszam za słowo), na scenie muszą się znaleźć osoby choć potencjalnie do tego zdolne. A takich brakowało.
Nie znaczy to, iż nie było żadnej prawdziwej kreacji. Takową stworzył Piotr Przeniosło w roli żebraka Filcha, mając swoje życiowe 10 minut, gdy siedział 2 miejsca obok mnie i udawał widza. Dopiero, gdy krzyknął z widowni i włączył się w akcję sceniczną, czar prysnął. A szkoda, bowiem początek zagrał brawurowo - nikt się nie zorientował, że jest podstawionym aktorem.
Swoją drogą pomysł obsadzenia widowni pracownikami teatru jest propozycją idącą w słusznym kierunku. Trudno nie zauważyć zapobiegliwości Jasielskiego - jeśli przedstawienia teatralne będą nadal równie atrakcyjne, to za rok będzie musiał obsadzić aktorami całą widownię.
Ale i to ma dobre strony. Wówczas nie zjawi się nikt, kto - jak pewna pani z szóstego rzędu - skomentuje kolejne wyjście Mirosławy Olbińskiej (Jenny) słowami: Boże! Ona znowu będzie śpiewać. Takie zachowanie jest wysoce niestosowne! Osobiście w pełni solidaryzuję się z tekstem śpiewanym za sceny przez jednego z artystów: Niechaj współczucie wzbudzi w was mój głos... Wzbudził.
Sporo współczucia wzbudził także sex-appeal artystek próbujących wcielić się w role panienek do towarzystwa. A przecież hotel "Cuprum" jest tak blisko, że można było skoczyć po nauki czy nawet ściągnąć posiłki. Nie ściągnięto i dlatego panie pokazujące wdzięki na scenie były nieco za stare - o kilka kilogramów.
Niech malkontenci się się nie łudzą - nie zaproponuję likwidacji legnickiego teatru. Było parę pomysłów przywracających wiarę w możliwości placówek peryferyjnych. Szkoda tylko, iż utonęły one w powodzi chały i wtórnictwa. Określenie "prowincjonalny" wcale nie musi oznaczać słaby, a udowadnia to Kazimierz Kosz - aktor całą gębą, którego należy w przyszłości lepiej wykorzystać.
No i co, Panie Dyrektorze? Jak w takich warunkach można się na Pańskim dziele złośliwie wyżyć? Nie można...
Nie mogę, choćbym chciał, gdyż jak sam Pan nader skromnie stwierdził - efekt nie jest nadzwyczajny, mimo iż wszyscy mieli szczere chęci. Krytykować nie wypada - wszak od początku pańskiej działalności w Legnicy złośliwi recenzenci wieszają na teatrze psy. Czy warto ujadać razem z nimi? Głowa do góry! W warunkach drugiego etapu reformy gospodarczej jedynym miernikiem sukcesu powinna być chłodna kalkulacja ekonomiczna. A na tym polu pobił Pan samego Brechta. To naprawdę wielki sceniczny sukces - "Opera za trzy grosze" na deskach teatru za dychę.