Na miarę Hrabala (fragm.)
W łódzkich "Pociągach pod specjalnym nadzorem" z ducha Hrabala była przede wszystkim scenografia Bogdana Solla. Zabudował on scenę - płytko i do połowy wysokości - pomieszczeniami stacyjnymi. Jak najbardziej realistycznymi: był pokój służbowy z telegrafem, drewnianą balustradą, tablica semaforów, był także oddzielny pokój Naczelnika z klatką na gołębie i z kanapą poddaną niszczącym ekscesom erotycznym zawiadowcy Hubicki. Szczyt tych pomieszczeń mógł służyć też jako kładka nad torami. Poza i ponad stacyjką zbiegały się w dali perspektywiczne linie proste torów i trakcji, zatopione w błękitnej poświacie, kontrapunktowane tu i ówdzie tarczami świetlnych semaforów. Ten pomysł scenografa - bardzo teatralny, umowny: gdyby brać go dosłownie, tory i druty przechodziłyby przez budynek stacji - doskonale pasował do klimatu Hrabalowskiej opowieści: do sytuacji owej stacyjki, zwykłej, utopionej w drobiazgach, a przecież wplątanej w sprawy serio i okrutne, rozgrywające się na przebiegających przez nią szlakach. Pasował też do duchowych przeżyć Milośa Hrmy, młodziutkiego kolejarza, który poznaje smak dorosłego życia i zaraz potem ginie bezsensownie, en passant, niepostrzeżenie.
Gdybyż reżyser zechciał wykorzystać tę poetycką umowność scenografii, gdyby semafory zamrugały chociaż raz "znacząco''. Nie, Mirosław Szonert wolał wprowadzić na scenę machinę z trzema reflektorami z przodu, imitującą lokomotywę; mogła ona budzić raczej śmiech swoją nieporadnością i dosłownością. Znowu dosłowność zaciążyła nad tym przedstawieniem, tak jakby twórcy teatralni, znający zapewne i pisarstwo Hrabala, i filmy na jego scenariuszach oparte, nie chcieli uwierzyć, iż polski widz zrozumie znak bez wykładania kawy na ławę.
Wbrew reżyserskim intencjom Szonerta, pragnącego wyraźnie utrzymać równowagę pomiędzy różnymi typami inicjacji, jakim podlega Milos Hrma, w spektaklu dominującą stała się sprawa doświadczeń erotycznych. Subtelnie i prawdziwie zagrał obdarzony idealnymi do tej roli warunkami fizycznymi Jacek Łuczak. Był śmieszny, ale nie ośmieszał postaci, grał inteligentnego, wrażliwego, naiwnie uczącego się dorosłości chłopaka. Cienko rysując przemiany uczuć swego bohatera, Łuczak znalazł znakomitego partnera w Hubicce Włodzimierza Adamskiego. Aktor ani na chwilę nie dał się uwieść pokusom skarykaturowania czeskiego Casanovy: zagrał normalnego, sympatycznego, inteligentnego kobieciarza. Adamski i Łuczak, celebrując erotyczne przygody swych bohaterów, nie przygotowywali widzów na ponury finał; wojna toczyła się gdzieś na marginesie życia stacyjki. Niepotrzebna śmierć Milośa chwilę po apogeum męskiego szczęścia, rozpacz Hubicki pozbawionego nagle swej pogody i pewności siebie, krzyczącego rozpaczliwie: dlaczego? - miały podziałać jak wstrząs na rozbawionego widza. Efekt ten osłabił, niestety, słaby drugi plan aktorski tego przedstawienia, poprzez swą schematyczność odbierający dramatowi wiarygodność. Funkcjonariusz kolei wysługujący się Niemcom ucharakteryzowany był jak z karykatury, zaś konspiratorzy tak dobitnie demonstrowali zachowaniem swój charakter, że ,,zdjąłby" ich pewnie najgłupszy agent gestapo. To też jest niedorastanie do miary Hrabala: w jego twórczości nie ma miejsca na postacie papierowe czy sztampowe, nawet na najdalszym planie.
Połowiczny - by tak to delikatnie powiedzieć - sukces hrabalowskich przedstawień jest, sądzę, odbiciem kłopotów ogólniejszej natury, nie tylko kwestią dwóch inscenizacji. Teatry, które przygotowywały omawiane przedstawienia, nie są obecnie krajową czołówką, nie ma jednak wcale pewności, czy dzisiejsze sławne sceny mogłyby dać większą gwarancję sukcesu. Coraz częściej można dziś odnieść wrażenie, że teatr polski en bloc skodyfikował i porozdzielał style gry: tak się gra komedie, tak groteskę a la Witkacy, tak realistyczny dramat, a tak wielkie tragedie. Po czym, pozamykawszy odpowiednie szufladki, odmówił wykonywania zadań, w których trzeba by te szuflady przemieszać. Granie prozy Hrabala - koncentratu, w którym obok siebie stoją najgórniejsze i najdurniejsze sprawy świata tego, znalazło się poza orbitą możliwości teatru, poza wyobraźnią reżyserów, poza umiejętnościami aktorów. I tak ogromne połacie literatury - w tym najwspanialsze karty literatury dwudziestowiecznej, nigdy prawie przecież nie dającej się rozwiązać jednym chwytem, zamknąć w jednej szufladce - wymykają się wciąż poza krąg zainteresowań naszej sceny.
A nam, widzom, pozostaje tylko przyprawiony zawiścią smutek - gdy telewizja przypomni któryś z filmów Jirego Menzla.