Artykuły

Współczesny Wścieklica

Kiedy w 1925 roku, w warszawskim Teatrze im. Fredry, Jan Pawłowski po raz pierwszy wysta­wił "Wścieklicę", chadecy rozpętali kampanię przeciw dyrekcji za to, że prezentuje sztukę "obrażającą uczucia religijne" (Wścieklica, oczekując na prezydenturę, przywdziewa, jak wiadomo, strój zakonny). Odezwały się też gło­sy oburzonych sympatyków Witosa, którzy ty­tułowego bohatera odczytali jako parodię wiel­kiego przywódcy ludu. Ale może właśnie dlate­go "Wścieklica" stał się największym sukcesem Witkacego w całym dwudziestoleciu (grany 68 razy - w tym 34 spektakle w Warszawie). Historia powojennych inscenizacji dramatu Wi­tkacego jest częścią szerszego procesu przy­wracania scenom polskim całej dramaturgicz­nej spuścizny pisarza. Wystarczy tu przypom­nieć inscenizację Wandy Laskowskiej z 1966 roku w Teatrze Narodowym, czy wreszcie ko­szalińskiego "Wścieklicę" z 1969 roku w reżyse­rii Macieja Prusa. Spektakl Prusa wyprzedził słynny artykuł Konstantego Puzyny (zamiesz­czony w "Pamiętniku Teatralnym" nr 3/1969), w którym autor wzywał do grania Witkacego "po bożemu". Przedstawienie pokazane w zwykłej wiejskiej scenerii, zaprojektowanej przez Łuka­sza Brunata, bardzo szybko odniosło sukces ogólnopolski.

Współczesny "Wścieklica" napotyka na zgoła odmienne trudności. Na okazałym frontonie Teatru Polskiego w Poznaniu widnieje transpa­rent: "Głosujcie na Wścieklicę!". W foyer czeka na widzów, zarejestrowane na kasecie magne­towidowej, przemówienie, w którym tytułowy bohater, okrywając frakiem swoje nieokrzesa­nie, mówi: "Nie ma na świecie istoty bardziej zakłamanej na temat swego stanowiska i zna­czenia w czasoprzestrzennym kontinuum świata jak przeciętny Polak". Otwarte drzwi do teatru to symboliczna granica między dwoma światami: tym prawdziwie "wściekłym" świa­tem ulicy, propagandy, myślowego kiczu oraz światem, który owa "wściekłość" zaledwie udaje, naśladuje, wyśmiewa.

Skonfrontowanie tych dwóch nieprzystających do siebie przestrzeni rodzi podejrzenia o publicystyczność spektaklu. Trzeba jednak po­wiedzieć bardzo wyraźnie, że "Wścieklica" w re­żyserii Jacka Bunscha nie jest spektaklem pu­blicystycznym. Przedstawienie obnaża raczej skomplikowany sens egzystencji indywidual­nej niż pretekstowość bytu zbiorowego. W tym spekta­klu wydaje się raczej sposobem bezbolesnej transformacji przechodnia w widza teatralnego niż deklaracją prostej aktualizacji dzieła. Akcja (dwuaktowego w interpretacji scenicz­nej) dramatu usytuowana jest w przestrzeni bardzo oszczędnie zaprojektowanej przez Wojciecha Jankowiaka. Centralnie ustawione metalowe łóżko, szafa, ogrodzenie z siatki z wyraźną dziurą - symbolicznym oknem na świat, z tyłu sceny podesty, a na nich budka telefoniczna, z której będą przekazywane infor­macje o ilości głosów oddanych na przyszłego prezydenta. To właśnie oszczędna scenografia i bardzo dyskretna muzyka Krzesimira Dębskiego umożliwiają odkrywanie najgłębszych sensów Witkacowskiej ontologii.

Tytułowy Wścieklica to studium na temat antynomii pogodzonych w przestrzeni jednego bytu. To rozprawa o Witkacowskiej "jedności w wielości": Jana kocha Rózia, Macieja - Wanda Lektorowiczówna, a Karol wstępuje do klaszto­ru i następnie zostaje prezydentem. Wścieklica nie rozpada się jednak na trzy różne monady. On właśnie tworzy niezwykłą całość, choć pozornie niekoherentną. Cały sens "Wścieklicy" Jacka Bunscha zasadza się właściwie na pyta­niu dotyczącym możliwości generowania sub­stancji wysokich z bytów niskich, pospolitych, trywialnych. Finał przedstawienia nabiera jed­nak charakteru złowrogiej przypowieści. Bunsch obnaża bowiem nie tyle mechanizmy władzy, ile mistyfikacji ideowej, intelektualnego hochsztaplerstwa i towarzyszącego im uwie­lbienia. Schizofrenia indywidualnej egzystencji torturującej i torturowanej przez samą siebie, znajduje w przedstawieniu swój konsekwentny wymiar dzięki pełnej charyzmy, dynamizmu i niekłamanego uroku roli Mariusza Puchalskiego. Może tylko nadto jednoznacznej? Wścieklica to przecież prawdziwa zagadka, ta­jemnica egzystencji, w której pobrzmiewa echo Leibniza, a nade wszystko głos chłopa i filozofa, chama i mędrca, nieokrzesanego pro­staka i wytwornego prezydenta. Wydaje się, że tej skomplikowanej wieloznaczności poznań­skiemu przedstawieniu zabrakło. Najbardziej interesujące aktorsko otoczenie tytułowego Wścieklicy tworzą: Małgorzata Mielcarek (Lek­torowiczówna), Andrzej Wilk (Demur) i Woj­ciech Kalinowski (Twardzisz).

Poznańskie przedstawienie potwierdza jedno­cześnie swoistą reakcję teatru na Witkacego. Chodzi, rzecz jasna, o obsadę. Pewnie w każ­dym dość stabilnym zespole udałoby się zna­leźć schemat obsadowy Witkacego. Rzadko ów klucz jest jednak ujawniany. Gdyby przyj­rzeć się poznańskiej obsadzie "Wścieklicy" oka­że się, że Bunsch idzie podobnym tropem, co Janusz Nyczak w niedawnej "Kurce wodnej", wykorzystując te same zalety, ale czasami te same ułomności zespołu. Wydaje się jednak, że mimo to znalazł on interesujący sposób współczesnej interpretacji dramatu Witkiewicza. Miarą owej współczesności nie jest bynaj­mniej pokazanie Wścieklicy w perspektywie aktualnych kryzysów, lecz próba dotarcia do uniwersalnych mechanizmów, konstytuujących ten byt wieloraki, pokusa nadania mu rangi problemu wiążącego naszą świadomość z od­czuciem katastroficznego wymiaru hic et nunc.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji