Wokół odromantycznionych "Dziadów"
"Dziady", Nie-Boska", "Wesele" - każda inscenizacja dramatu wpisanego w kanon repertuaru Narodowego niesie ze sobą ogromna ryzyko dla reżysera i wielką szansę. Pamiętamy, że każde niemal wyróżniające się przedstawienie, nawet to najbardziej głośne i, zdawałoby się, powszechnie uznane, wzbudzało burzę, która nie zawsze okazywała się burzą w szklance wody, a jej pogłosy wracały jeszcze po wielu latach.
Świadoma tego Krystyna Skuszanka podjęła ryzyko po raz trzeci. Po ciekawej premierze w Teatrze Nowohuckim w roku 1962 "Dziady" przygotowane również przez Krystynę Skuszankę i Jerzego Krasowskiego pojawiły się w tej reżyserii w Teatrze Polskim w Warszawie, dwa lata później.
Nowa premiera "Dziadów" w Teatrze Narodowym z tymczasową siedzibą na Woli, odbyła się w przeddzień Zaduszek. Motyw obrzędu jest obecny przez cały czas przedstawienia. To narodowe misterium rozpoczyna się wśród mgieł i mogił na sugestywnie przez scenografa zaprojektowanym cmentarzu, który towarzyszy także scenom następnym. Bryły płyt nagrobnych ciężkie, kanciaste, przygniatające ziemię, raczej współczesne, nie przypominają darnią obłożonych mogiłek. Proste wyraziste krzyże o długich ramionach. W tle listopadowe drzewo, odarte z liści, jak z nadziei odarte zostało w tym przedstawieniu życie Gustawa-Konrada. Realizatorzy postanowili, jak czytamy w programie, możliwie najjaśniej opowiedzieć o losach bohatera - "upiora polskiego romantyzmu", przywołanego na scenę w noc Dziadów, w noc narodowych Zaduszek. Mimo mgieł, mimo obecności grobów, ta rozprawa z romantycznymi upiorami przyćmiona dramatyzmem wydarzeń jest rzeczywiście przeprowadzona wyraziście i, o ile na to pozwala tekst, zwięźle.
Romantyzm, postawa romantyczna, a właściwie to co się romantyzmowi przypisuje, jest dziś często, jeśli już użyjemy tego porównania - chłopcem do bicia. Biją w romantyzm i ci, którzy cenią wymierny konkret, i ci, którzy nie wychodzą w ocenie i oglądzie romantycznych wartości poza stereotypy podręcznikowe i felietonowe kpinki Tym większy szacunek dla głosów polemizujących z przerostami romantyzmu w sposób przekonywający i wnikliwy. A więc uznanie dla konsekwencji, reżyserskiego trudu i pasji uporządkowania dzieła tak kompozycyjnie niespokojnego jakim są Mickiewiczowskie "Dziady".
Krystyna Skuszanka zamiarowi ukazania upiora polskiego romantyzmu podporządkowała układ całego przedstawienia, czemu służyła doskonale scenografia, Katarzyny Kępińskiej i muzyka Adama Walacińskiege - nie nastrojowa bynajmniej, ale wywołaniu nastrojów służąca. Reżyserka przypomniała, że wielki dramat romantyczny przenika do współczesności, przystaje do jej skomplikowanych zjawisk i zawiłości, staje się cząstką w dialogu toczonym także i współcześnie. Jest stroną w tym dialogu. I osiągnęła to bez pomocy samogrających katarynek natrętnej aktualizacji, bez aluzji i przygrywek satyrycznych. Sięgnęła do postaw i do postaci wcielających się i nadającyh rysy nieidentyczne wprawdzie, ale podobne bohaterom z różnych czasów. Bardzo zwarte, jasne mimo przyciemnień sceny, konsekwentne przedstawienie budzi jednak niedosyt, może nawet i sprzeciwy. Schodzi nieco z planu pytań ostatecznych, racji moralnych. Gdzieś jakby z upiorami przepędzanymi przez Guślarza (Eugeniusz Kamiński) odpływa istota zmagania się takich przecież konkretnych w swoim oddziaływaniu sił jak dobro i zło. Oczywiście nie chodzi o walkę teatralnych diabłów i aniołów. Diabły zresztą bardzo efektowne. Czujne i zwinne, piekielni łowcy w kostiumach senatorskich lokajów z "twarzowymi" rogami. Anioły olśniewające w swoich szatach i blond perukach różnej płci, wieku i postury. To już konwencja w wielu dziesiątkach inscenizacji powtarzana. Dotykalna i oczywista fikcja teatru, w przeciwieństwie do widm, które wyłaniają się z żywych ludzi i egzystują życiem wypożyczonym od nich na kilka chwil.
Przedstawienie jest zwarte, logiczne, ma sceny bardzo piękne, a jednocześnie jakby zubożone choćby o te fragmenty tekstu, których nie można wydzierać dziełu bez osłabienia jego kondycji. Myślę m. in. o cięciach w Wielkiej Improwizacji. Zabrakło przedstawieniu metafizyki, która choć jest przecież obecna w odczuciach i niepokojach Konrada i wyraża się najpełniej w Widzeniu księdza Piotra. Zyskała na klarowności postać Gustawa - Konrada zagranego przez Jacka Dzisiewicza, którego łatwiej odczytać jako współczesnego młodzieńca noszącego w duszy skazę romantycznego przekleństwa.
Metafizyki natomiast nie zastąpią pięknie upierzeni Anieli, nie znajdziemy jej cienia w przeczuciach głównego bohatera. Jest więc w realizacji aktorskiej Jacka Dzisiewicza więcej współczesnego sfrustrowanego młodzieńca, być może balansującego na wąskiej smudze między życiem a śmiercią niż romantycznego upiora czy też bojownika-poety cierpiącego za miliony. Niestety i chyba nie tylko z winy aktora, ta ciekawie zapowiadająca się postać w akcie I staje się później zbyt jednolita, a nawet monotonna. Gustaw - Konrad powraca w finale, jakby zaznaczając żywotność upiora romantyzmu, przeciw któremu i osikowy kołek racjonalistycznej argumentacji niewiele pomoże. Nawet Guślarz jest bezradny choć to w tym przedstawieniu, sądząc po ubiorze skrytym pod peleryną, to także inteligent.
Szkoda mi księdza Piotra, mocno, jednocześnie z powściągliwością i szlachetnie, przedstawionego przez Gustawa-Konrada, a pozbawionego swojego "Widzenia". Na szczęście są jeszcze sceny u Senatora, gdzie pełniej uwydatnia się walor tej roli. Aktorstwo w tym przedstawieniu odznaczało się sugestywnością i umiarem. Dotyczy to kreacji Krzysztofa Chamca w roli Senatora. Współczesny satrapa, a może satrapa wszystkich czasów, który okrucieństwo, pychę i brutalność wyostrza drwiną i pogardą. Krzysztof Chamiec zagrał bez częstych w tej roli przerysowań i uproszczeń. Nie brakło niestety ról błazenkowatych lub łzawych, ale o nich zamilczę.
Konsekwencja jest ogromną zaletą, szczególnie, gdy została wsparta wielkim doświadczeniem i owocująca przedstawieniem teatralnie ciekawym, ale szkoda mi tego romantycznego upiora, który zmalał wyrwany ze swojego czasu. Bo co będzie, jeśli otoczą nas obskurne i zjadliwe upiorki codzienności.