W tym szaleństwie jest metoda (wprost i a rebours)
To szaleństwo odbywa się w warszawskiej szkole teatralnej i właściwie można by je nazwać metodą uczenia albo metodą prezentowania świeżo nauczonych aktorską młodzież umiejętności.
Od paru lat tzw. dyplomy, czyli przedstawienia dyplomowe IV roku Wydziału Aktorskiego PWST w Warszawie mają bardzo dobry poziom. Od paru lat wychodzi z Miodowej młodzież, której aż żal do teatrów, bo tam ginie z oczu. Nie zawsze, ale często.
"Złe zachowanie", "Kariera Alfa Omegi", "Aptekarz", "Matka", "Ich czworo", "Lato" - to były przedstawienia świeże, bywało że głośne, bywało że stylowe, choć grali ledwie upieczeni artyści sceny (bo tak to się nazywa formalnie).
W tym roku szkoła pokazała składankę z tekstów Szekspira, Moliera, Fredry, Potockiego i Witkacego zatytułowaną "Czyste szaleństwo".
I znowu było świeżo, niebanalnie, miło, fajnie. Ale ja nie o tym chcę pisać. Godne pisania wydaje mi się to przede wszystkim, że opiekun artystyczny roku, a i rektor panujący, Jan Englert, namówił podopiecznych na egzamin w starym stylu. Na demonstrację wybranych scen z wybranych dramatów, dostatecznie zróżnicowanych, by można było mówić o wszechstronności talentów i nabytych umiejętności.
Metoda w tym "szaleństwie" polegała na pokazaniu delikwenta - aktora możliwie z każdej strony, na sprawdzeniu go w farsie, komedii, tragedii i grotesce, na zmuszeniu do wykrzesania ze składankowego materiału istotnej wspólnoty i wyegzekwowaniu prawdziwej zespołowości gry.
Nie zagrano więc jednej sztuki, jak Pan Bóg przykazał, od początku do końca (co robił ze swoimi studentami Andrzej Łapicki), tylko postarano się zrobić całość z poszczególnych demonstracji i pokazów. I zabawić się przy tym setnie. W ramach wyjętych z "Onych" Witkacego gra się nową sztukę, której nie jest w stanie zrozumieć Bałandaszek. Ta nowość, którą zaprogramowali oni, to właśnie składanka dyplomantów: Szekspir i Fredro, pan Potocki, Moliere. Pomysł prościutki, wykonanie prościutkie i bezpretensjonalne, żadnego silenia się na ambicjonalną wielkość, a przecież wszystko już wiadomo: kto zdolny, kto lubi teatr, kto lubi życie, kto lubi kłopoty (nawet i to widać). Bardzo dużo zdolnej młodzieży jest w tej grupie, wymieniać nie sposób i może niepedagogicznie, ale te kilka nazwisk zapamiętać warto: Agnieszka Kumor, Joanna Jeżewska, Zbigniew Konopka, Piotr Kozłowski.
"Czyste szaleństwo" pozwala więc - teoretycznie rzecz ujmując - na zupełnie prawdopodobne zaplanowanie przyszłości naszego teatru. W jakiejś skali, naturalnie.
Bo wiadomo: wejdą do gry tacy i tacy, potrafią tyle i tyle można liczyć na to i na to.
Gdyby, oczywiście, ktokolwiek zrobił takie przymiarki, oglądał tę młodzież, martwił się serio o przyszłość. Metoda uczenia różnych umiejętności zaszczepiona na poszanowaniu zespołowości, koleżeństwa, przyjaźni, wspólnoty odczuwania, to metoda w ogóle z prostych najprostsza. Nie tylko w kształceniu aktorów, powiedzmy, w edukacji w ogóle. Każdej. Jakiejkolwiek.
Cóż, kiedy żyjemy w czasach, kiedy ta recepta - porządnie zastosowana - urasta do ewenementu i koniecznie trzeba (naprawdę koniecznie!) pisać o niej, bo się sprawdza, więc to sprawdzenie się trzeba przystawiać do oczu i dawać do podziwiania postronnym. I trzeba tak robić, bo każdy udany sprawdzian jest dziś w Polsce na wagę złota. Przykro tylko i głupio, że coraz częściej wypada premiować oczywistości, no, powiedzmy - niegdysiejsze oczywistości.
Gdyby tak parę jeszcze rzeczy w kraju dało się sprawdzić metodą Englerta i jego uczelnianego teamu! Gdyby w każdej dziedzinie życia dało się konstruować czyste szaleństwo wedle wypróbowanych metod, ba, gdyby...
Gdyby choć odnosiło się to tylko do kultury jako całości. Niechby.
Tymczasem pospolitość skrzeczy. Coraz bardziej ochrypłym głosikiem. Na narodowej scenie "Dziady". Aż "Dziady" i aż w Teatrze Narodowym. W dwadzieścia lat i cztery dni po ostatniej premierze w teatrze pod takim szyldem, tej u Dejmka z 25 listopada 1967 roku. Tej z Holoubkiem i z wiadomym końcem w marcu 1968 roku.
Sporo to lat było temu, więc też na "Dziady" na ulicę Kasprzaka (Teatr na Woli - tymczasowa siedziba Narodowego) spieszył kto mógł. A potem było głupio, nijako i wstyd. Nie ma właściwie tych "Dziadów", bo nie znaleźli się - poza nielicznymi wyjątkami (Chamiec) aktorzy, którzy potrafiliby przynajmniej poprawnie przekazać myśl autora i przesłanie arcydramatu.
Najmiłosierniej jest zmilczeć o szczegółach tego spektaklu, analiza krytyczna zamienić by się mogła w zgoła nieprzystojne pytania: dlaczego, po co, z kim.
Jedno jest pewne: młodzież z Miodowej, jeszcze studenci, a dopiero jutro aktorzy, poradziłaby sobie z tym na pewno lepiej. Na pewno, bo ma niezłą lub wręcz dobrą dykcję, żarliwość neofitów, wolę pracy i ambicje udźwignięcia wszystkiego. A w paru wypadkach na pewno i talenty, bez wyjątków natomiast - inteligencję. Oni wiedzą co grają, po co i dla kogo. Aktorzy Narodowego - większość - nie mają o tym pojęcia, tak to przynajmniej wygląda od strony widowni.
Czego zabrakło? Metody, odrobiny szaleństwa czy wręcz - podstaw? A jeśli podstaw, to jednak - metody. Kiedyś, wcześniej. I chyba jednak na próbach tych "Dziadów", które nie mają na dobrą sprawę ani Gustawa - Konrada, ani Księdza Piotra ani dramatyczności, ani mądrości.
Wiele wybacza się teatrowi współcześnie, zepsucia "Dziadów" nie można skwitować milczeniem czy kwaśnym, kurtuazyjnym unikiem. To jeden z tych faktów, które każą wątpić o metodzie.