Tylko chłód
Ten zamiar należało mierzyć podług sił. Teatr Narodowy tego nie uczynił. I stało się to, co stać się musiało: siły zespołu okazały się zbyt wątłe, aby unieść ciężar arcydramatu Mickiewicza.
Nie wstyd to? Jest w kraju jedna, może dwie sceny, które bez posiłków z zewnątrz mogą godnie sprostać temu zadaniu. Teatr Narodowy do nich nie należy. Więc nie wstyd, a żal raczej, że zamiast oczekiwanego święta teatralnego, mieliśmy dzień bardziej niż powszedni. Żal, bo zespół dokonał ogromnego wysiłku fizycznego i emocjonalnego. Aktorzy dwoili się i troili, przyjmując na siebie po dwie i więcej ról. Nie wysiłek ich jednak, a efekt podlega ocenie. Grzechem najcięższym "Dziadów" na Woli jest to, że pozostawiają widza obojętnym. To trudne do uwierzenia, że rzecz, która rozpalała czytelników, rozsadzała widownie, której siły rażenia obawiały się "Policje - tajne, widne i dwupłciowe", przebiega tu ledwie w temperaturze powyżej zera. Na naszych oczach przecież rozgrywa się dramat człowieka, pokolenia, narodu. Nasz dramat. Nasz największy dramat narodowy. I co? I, niestety, nic. Nawet w czasie Wielkiej Improwizacji, gdy emocje powinny sięgać zenitu puls nie bije mocniej, a temperatura na widowni taka, jak w listopadzie za oknem. Tym "Dziadom" brakuje żaru, pasji, namiętności; brakuje siły wyrazu. Jest to po prostu słabe przedstawienie.
Nie sprostał zadaniu Jacek Dzisiewicz jako Gustaw-Konrad. To, że gra swego bohatera na jednej i tej samej nucie jest mniejszym złem; gorzej, że nie dowierzając jakby sile i prawdzie wypowiadanego słowa, chce je dodatkowo uwiarygodnić mimiką. Toczy więc wokół to ponure, to pełne grozy lub szaleństwa spojrzenia... Efekt osiąga wprost przeciwny od zamierzonego. Nie przekonuje a nuży i irytuje. Jest jak w nie swojej skórze. Podobne wrażenie sprawiają wszyscy uczestnicy Sceny więziennej. Skrępowani i nienaturalni, zachowują się jak uczniacy podczas egzaminu. Wyjątkiem jest Paweł Galia (Sobolewski).
Dwie pierwsze godziny, dwa pierwsze akty mijają bez wrażenia. W pamięci pozostaje jedynie fascynujący, kuszący głos Aleksandry Zawieruszanki (Duch) oraz pięknie plastycznie rozegrana cz. II, w której to obrzęd "Dziadów" staje się rodzajem spektaklu, czymś na kształt zbiorowej psychodramy, podczas której uczestnicy gromady wcielają się po kolei w przywoływane duchy. Na szczęście jest jeszcze akt III, a w nim świetny Krzysztof Chamiec - Senator. Znakomita, dopracowana w szczegółach rola, będąca diaboliczną mieszanką perfidii, elegancji i obłudy. Więcej dobrego o "Dziadach" na Woli powiedzieć się nie da.
Jeśli mi jeszcze czegoś żal, to tego, że słabość widowiska nie pozwala na rzetelną ocenę reżyserskiego zamysłu interpretacyjnego. Krystyna Skuszanka, tak jak powiedziała przed premierą w wywiadzie dla Kuriera, chciała, by w "Dziadach", niczym w zwierciadle, przejrzało się pokolenie końca XX w. Zrezygnowała więc z tych motywów i wątków, które jej zdaniem w ciągu półtora wieku zwietrzały (stąd np. brak Salonu Warszawskiego, cz. I, a w IV - elementów rozprawy z pokoleniem encyklopedystów), by tym mocniej skupić się na analizie cech narodowych, przesądzających - tak wtedy, jak i teraz - o losie społeczeństwa. Zamysłowi temu w sposób logiczny i konsekwentny podporządkowała tekst Mickiewicza, i w tę ciekawą, choć dyskusyjną, konstrukcję wpisała przedstawienie na wolskiej scenie, klarownie punktując elementy swojej wizji. Przedstawienie okazało się słabe. Nie przekreśla to moim zdaniem wartości samej konstrukcji. Jednak w tej sytuacji daje wdzięczniejsze pole do oceny krytykom literatury niż widowni.