Artykuły

Teatr to moje miejsce

- W tutejszym teatrze nie ma nudy i robimy różne rzeczy. Jest tu świetna atmosfera artystyczna, ale jeśli chodzi o finanse, to jak w większości instytucji kultury, jest bardzo źle - ogólnie dla teatru i gdy chodzi o pensje. Czasem więc, patrząc na moją comiesięczną pensję, chciałbym rzucić to wszystko - o pracy w wałbrzyskim Teatrze Lalki i Aktora opowiada PAWEŁ PAWLIK.

Paweł Pawlik pochodzi z Krakowa. W wałbrzyskim Teatrze Lalki i Aktora pracuje od 2008 roku. Mogliśmy podziwiać go w wielu rolach zarówno w spektaklach dla starszej widowni jak "Balladyna" w reżyserii Marioli Ordak-Świątkiewicz, jak i tej najmłodszej jak "NAJ" w reżyserii Martyny Majewskiej. Nam opowiada o swojej aktorskiej drodze i roli teatru lalek w rozwoju dzieci oraz dzieli się refleksjami na temat Wałbrzycha

Alicja Śliwa: Czy od zawsze marzył pan, żeby zostać aktorem?

Paweł Pawlik, aktor Teatru Lalki i Aktora: Od zawsze. Odkąd sięgam pamięcią było to zawsze moje marzenie. Od najmłodszych lat oglądałem dużo filmów, odgrywałem różne scenki w domu, przedszkolu, szkole. Nie wyobrażam sobie siebie wykonującego jakiś inny zawód. Kiedy się zastanawiam nad tym, to wychodzi mi, że do niczego innego się nie nadaję. Odnajduję się w tym zawodzie i moje marzenie nie prysnęło. Aktorstwo i teatr to jest moje miejsce.

Czy w pana rodzinie były jakieś tradycje aktorskie?

- Nie. Jestem pierwszy. Zazwyczaj w rodzinie, w której nie ma artystycznych tradycji, zawód aktora jest traktowany trochę podejrzliwie. Ja nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego ze strony najbliższych. Nigdy rodzice mi nie odradzali mojego wyboru zawodu. Kibicowali i wspierali mnie. Od początku rodzina oglądała mnie na scenie, motywowała i podobało się to, co robię. Chociaż moja mama zawsze mi mówi, co mogłem zrobić lepiej albo inaczej.

Pierwsze doświadczenia aktorskie zdobywał pan na deskach Teatru Maska w Rzeszowie. Jak pan wspomina ten etap?

- Byłem wtedy na czwartym roku studiów i przez przypadek wylądowałem na spektaklach dyplomowych w rzeszowskim teatrze. Był to bardzo ważny dla mnie okres i wspominam go z rozrzewnieniem. Przyjaźnie, które się wtedy zawiązały, do tej pory trwają. Pierwszy spektakl dyplomowy, który tam robiłem, to była "Królowa Śniegu". Reżyserowany był przez Olega Żiugżdę z Białorusi. To reżyser, który odegrał w moim życiu dużą rolę. Zrobiłem z nim jeszcze spektakle dla dorosłych: "Salome" i "Iwonę, księżniczkę Burgunda". To było dla mnie coś całkiem innego. Zazwyczaj pracujemy dla dzieci, więc momenty pracy nad spektaklem dla dorosłych są wyjątkowe. Ta praca wymaga innych środków i jest wyzwaniem innego rodzaju.

Jak to się stało, że trafił pan do Teatru Lalki i Aktora w Wałbrzychu?

- Dostałem propozycję pracy tutaj, a, skoro miałem wrażenie, że w Rzeszowie się już zasiedziałem, to z przyjemnością propozycję pracy w Wałbrzychu przyjąłem. Miałem wrażenie, że strasznie długo już tam jestem. Myślę, że zmiana otoczenia i ludzi pomaga człowiekowi w rozwoju. To samo miejsce przez dłuższy czas powoduje stagnację.

W wałbrzyskim teatrze jest pan już szósty sezon. Czy to znaczy, że czas na zmianę?

- Nie. Tutaj repertuar jest bardzo zróżnicowany i co chwilę robimy coś innego. Poza tym przychodzą młodsi ode mnie aktorzy. Oni mają bardzo dużo energii, przynoszą świeżość i młodość, co udziela się od razu innym. Możemy wymieniać się doświadczeniami, co też jest rozwijające. Pracujemy również z młodymi reżyserami, jeszcze studentami. Oni również wprowadzają młodzieńczy entuzjazm. Te wszystkie okoliczności sprawiają, że nie czuję się tu znudzony i nie mam wrażenia, że osiadłem. Poza tym nie gram tu jednego typu ról mimo moich warunków.

Które wałbrzyskie spektakle zapamiętał pan szczególnie?

- Ostatnio dużym wyzwaniem dla całego zespołu aktorskiego była "Księga dżungli" Jerzego Jana Połońskiego i Jarka Stańka. To było coś zupełnie innego, niż do tej pory robiłem. Wymagało ogromnej sprawności fizycznej. Takie spektakle pokazują nam, co jeszcze możemy zrobić. Zawsze wydawało mi się, że średnio u mnie z tańcem (śmiech). Jerzyk Połoński jest dla mnie człowiekiem renesansu (śmiech), umie: śpiewać, tańczyć, pisać - człowiek orkiestra. On stawia nam porzeczkę na swojej wysokości i mówi: "Skoro ja potrafię, to ty też!". To bardzo motywuje i okazuje się, że rzeczywiście potrafię. Praca z Jarkiem Stankiem, wybitnym tancerzem i choreografem, była ogromnym zaszczytem. On również odkrył w nas nowe możliwości.

Kilkakrotnie pracował pan z Mariolą Ordak-Świątkiewicz. Jak pan to wspomina?

- Mariola Ordak była moją ulubioną profesorką w szkole teatralnej i strasznie się jej bałem (śmiech). Potem spotkaliśmy się w Wałbrzychu i spektakle zrobione z nią były bardzo ważne dla mnie. Lubię z nią pracować, bo mnie zna i usuwa ze mnie to, co już widziała, a mnie byłoby wygodnie tak zagrać. Poza tym mamy podobne poczucie humoru. W jej "Alicji z krainy czarów" gram kilka różnych postaci. Kiedy proponowałem jej, jak zagram, odpowiadała, że zna już takiego Pawła i chce czegoś innego. To było super! Zagrałem także u niej w "Balladynie". Tam również trzeba było pokazać coś nowego, innymi środkami. Kolejna współpraca z nią to "Królestwo Koralowej Rafy" i znowu wyzwanie.

Ostatnio zagrał pan w spektaklu "NAJ", który ma interaktywną formę i cieszy się dużym powodzeniem. Jak układała się współpraca z młodą reżyserką?

- Martyna Majewska jest świeżo upieczoną absolwentką reżyserii we Wrocławiu. Robiłem z nią już dwie rzeczy, ale wciąż pozostaje niedosyt. Pierwsza była czytanka przy okazji Festiwalu małych Prapremier. Byłem zaskoczony tym, co wymyśliła Martyna i ile można przy okazji zwykłego, wydawałoby się, czytania zrobić. Potem zrobiliśmy spektakl dla najnajów. Jest on bardzo nowatorski, dzieci w nim uczestniczą i go tworzą, więc z Anią Jezierską mamy małe pole do popisu. Bardzo czekam na kolejną pełnokrwistą pracę z Martyną. Nie wiem, czy miałem do tej pory taką chęć pracy z konkretną osobą, a tu taka jest.

-W "NAJu" maluchy dosłownie dotykają teatru. Dlaczego kontakt dzieci z teatrem jest tak ważny?

-Dzieci to rewelacyjna widownia, która reaguje spontanicznie. Mamy wrażenie, że sprawiamy im ogromną radość. Rozmowy z dziećmi po spektaklach to dla nas także ogromna przyjemność. Myślę, że teatr lalek to początek drogi dzieci w kulturze. Ważne jest, żeby zaczęły tę edukację w dobry sposób. Jeśli dziecko ma pozytywne doświadczenia na początku, to przekłada się to na późniejsze lata i jego rozwój oraz uczestnictwo w życiu kulturalnym. Jesteśmy ważnym ogniwem w edukacji. Staramy się, by nasze spektakle szły z duchem czasu.

Czy oprócz teatru myśli pan o filmie czy telewizji?

- Cały czas pracuję w teatrze, więc raczej nie mam czasu na jeżdżenie na castingi. Jeśli taka okazja się nadarzy, to staram się skorzystać. Mam na koncie epizod w serialu i to jest nowe doświadczenie. Jednak nie jestem typem ryzykanta, więc nie wiem, czy zdobyłbym się na to, by rzucić wszystko i wyjechać do Warszawy bez żadnej bazy, żeby robić karierę.

W wałbrzyskim TLiA pracuje pan sześć lat. Jak pan go postrzega?

- W tutejszym teatrze nie ma nudy i robimy różne rzeczy. Jest tu świetna atmosfera artystyczna, ale jeśli chodzi o finanse, to jak w większości instytucji kultury, jest bardzo źle - ogólnie dla teatru i gdy chodzi o pensje. Czasem więc, patrząc na moją comiesięczną pensję, chciałbym rzucić to wszystko i pojechać do Warszawy i tam zarabiać dużo pieniędzy. Ale jeśli miałbym robić rzeczy w niezgodzie ze mną, to wolę tu zostać. Żyć skromnie i robić to, co lubię. Podziwiam dyrektora, że on od tylu lat ma chęci, siły i serce walczyć o ten teatr i repertuar, by był na wysokim poziomie. Mieliśmy tego dowód na pierwszym Festiwalu małych Prapremier, który odniósł olbrzymi sukces. Mówili o tym Barbara Borys-Damięcka czy Marek Waszkiel, osobistości ze świata teatru. Nie musieliśmy się niczego wstydzić na tle spektakli z innych miast, które często mają więcej środków. Wysokość dotacji nie zawsze przekłada się na jakość spektakli, jednak kiedy jest więcej pieniędzy, to i więcej jest możliwości. Gdy zarabia się więcej, to człowiek oprócz poczucia satysfakcji, że robi to, co lubi, ma również poczucie gratyfikacji.

Nie jest pan ryzykantem, ale wiele osób mogło uznać pana krok związany z przeniesieniem się do Wałbrzycha pewnie za ryzykowny. Czy lubi pan Wałbrzych?

- To jest taka miłość toksyczna (śmiech). Z jednej strony nienawidzę tego miasta. Z drugiej natomiast gdy wracam tu np. po świętach czy z podróży zagranicznych, to mam wrażenie, że wróciłem do domu. Teraz przed oczami mam plac budowy i widzę, że to miasto się zmienia. Wałbrzych ma ogromny potencjał. Cały czas się rozwija i to widać. To miasto zawsze mi się podobało, mimo że było zaniedbane. Miałem wrażenie, że było zapomniane przez jakiś czas. Cieszę się, że będę świadkiem jego renesansu. Są tutaj przepiękne tereny. Mam stąd bardzo blisko w góry, wróciłem więc do nart, bo do Andrzejówki jest raptem 10 minut.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji