"Dziady" w Narodowym
Poprzedni stołeczny sezon teatralny minął pod znakiem "Kordiana" - dwa nieudane wystawienia, w Teatrze Nowym i Teatrze Polskim. Sezon obecny zapowiada się pod znakiem "Dziadów". Premiera w Teatrze Narodowym w Teatrze na Woli, drugą szykuje Jerzy Grzegorzewski w Teatrze Studio. Lecz "Dziady" powinien wystawić przede wszystkim Teatr Polski, choćby jako pewne zadośćuczynienie wobec Kazimierza Dejmka.
Krystyna Skuszanka brała udział w wystawianiu "Dziadów" już dwukrotnie, w 1962 r. w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie i w 1964 w warszawskim Teatrze Polskim. Nie były to jednak przedsięwzięcia samodzielne, w obu przypadkach układała tekst i współreżyserowała wraz z Jerzym Krasowskim. Obecna premiera w Teatrze Narodowym jest więc jej trzecim podejściem do arcydramatu Mickiewicza, lecz pierwszym indywidualnym. Trzeba przyznać, że postąpiła bardzo uczciwie. W programie teatralnym szczegółowo wyjaśniła układ tekstu, a także wyliczyła reżyserskie skreślenia. Zwyczaj to chwalebny. Nie wszyscy bowiem reżyserzy tak chętnie przyznają się do skreśleń, bez których właściwie luźna kompozycja Mickiewiczowskiego dzieła obejść się nie może. Nie wdając się więc w filologiczne dociekania, dla uzyskania ogólnego obrazu tekstu zaznaczyć należy, iż Skuszanka w całości skreśliła Część I, a z Części III Ustęp i Salon warszawski.
Szczególnie skreślenie Ustępu jest znamienne, jakby reżyser chciała uniknąć trudności z Mickiewiczowskimi szerszymi odniesieniami, dotyczącymi analizy mechanizmów carskiego samodierżawia. Widać również staranie o nadanie widowisku pewnej zwartości i tempa. I rzeczywiście, "Dziady" Skuszanki nie nużą, toczą się dość wartko, co jest z pewnością zaletą tego przedstawienia.
Nie dyskutując szerzej z koncepcją reżyserską, z zaproponowanym układem tekstu, przyjmując go jaki jest, trzeba jednak powiedzieć, że ta premiera "Dziadów" rozczarowuje. A nawet zaskakuje swoją nierównością, i to zarówno kreacji aktorskich, jak i rozwiązań reżyserskich i scenograficznych. Za dużo w niej starego, przebrzmiałego teatru. Na scenie mamy tradycyjny cmentarzyk, wyczarowany przez autorkę scenografii Katarzynę Kępińską, na którym nawet Ksiądz spotyka się z Dziećmi, a nie we własnym domu. Diabły dręczące Konrada również rażą dosłownością, swoimi kozimi rożkami, jak i anioły (snują się postacie w białych sukienkach, jak te od I Komunii św., kupione na bazarze w Rembertowie, z przytroczonymi do główek ztotymi krzyżami). Szmirą efektowną trąci też kostium Belzebuba który nosi Aleksandra Zawieruszanka. Teatr współczesny przwyczaił nas do ciekawszych rozwiązań scenicznych tego typu postaci scenicznych, trudno więc z tak naiwnymi wizjami się zgodzić.
Przedstawienie rozpoczyna się od ciekawie pomyślanej sceny obrzędu, z której wynika, że to ludzie biorący w niej udział odtwarzają ten rytuał, przyzywając, a zarazem grając, pojawiające się duchy. Zastanawia tylko trochę mylne użycie bieli, w którą przyoblekają się potępieńcy. Wrażenie, jakie wywołuje obrzęd, zostaje jednak niefortunnie rozbite przez zbyt ostre światło reflektorów, a także błędne obsadzenie w roli Guślarza Eugeniusza Kamińskiego, który nie potrafi stworzyć nastroju, ubrany zresztą w inteligencki, miejski strój. Drugą pomyłką okazuje się Ksiądz Czesława Jaroszyńskiego. Aktor nieznośnie siecze tekst, jakby grał nie sławną, obrosłą tradycją postać Mickiewiczowską, lecz pruskiego oficera. Wprędce też okazuje się, iż Jacek Dzisiewicz nie jest w stanie unieść ciężaru roli Gustawa - Konrada. Dramatyczny patos, od którego zaczyna, nie jest jego najmocniejszą stroną. Później spostrzegamy, iż jego głównym staraniem jest osiągnięcie poprawności. Lecz tak szkolne podejście nie może wystarczyć. Gustawowi-Konradowi brakuje wewnętrznej prawdy i siły. Wielka Improwizacja w jego wykonaniu staje się tylko inteligentnym główkowaniem. Trzeba zresztą przyznać, że reżyser maksymalnie utrudnia mu i rozbija tę scenę. Diabły z naturalistycznymi różkami dzwonią mszalnymi dzwonkami jak opętane. Powtarza się więc historia z zeszłego roku, kiedy grano w Warszawie "Kordiana" bez Kordiana. Bowiem odtwórcy tej roli byli albo w najlepszym razie na poziomie szkolnym, albo przeszkadzał im reżyser.
Inną, wielką, przykrą i zaskakującą pomyłką aktorską jest potraktowanie postaci Nowosilcowa przez Krzysztofa Chamca - odtwórcę tej roli i Krystynę Skuszankę - reżysera. Wielce niefortunny był pomysł ujęcia satyryczno-groteskowego, niby z jakiegoś przedstawienia dla dzieci. Raziła tandeta użytych środków aktorskich, grymasy ust. Chciałoby się jak najprędzej zapomnieć o tym wypadku przy pracy bardzo dobrego przecież aktora. Tym bardziej, że Mickiewicz dał błyskotliwy i przenikliwy materiał literacki na postać inteligentnego, przewrotnego i cynicznego polityka.
Na szczęście nie same cienie widać w zbyt ostrym świetle tych "Dziadów". Jest tu kilka przykładów dobrego teatru. Korzystnie wypadli aktorzy grający uwięzionych Filomatów, a wśród nich Paweł Galia jako Sobolewski ze swoją mistrzowsko wykonaną, przejmująca relacją. Wielkim osiągnięciem. aktorskim jest Ksiądz Piotr Gustawa Krona, zwłaszcza wydobycie skromności i wielkości tej postaci, pokazanie jej wewnętrznej siły. Przykład szlachetnego patosu, wynikającego z wewnętrznej prawdy, a nie pozy, dała Ewa Krasnodębska w roli Pani Rollison. Trafnie też zostały zagrane postacie z otoczenia Nowosilcowa: Bajkow Józefa Nalberczaka, Pelikan Bernarda Michalskiego, a Stanisław Mikulski świetnie obnażył służalczość Doktora, unikając przerysowania. Więc jednak pomyłki z Nowosilcowem można było uniknąć. Szkoda, że w tym przedstawieniu Teatru Narodowego tak pomieszało się artystyczne sacrum z profanum.
Ciekawe, od czasu sławnego wystawienia "Dziadów" przez Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym 25 listopada 1967 roku - a więc równe dwadzieścia lat temu - jest to pierwsza pełna, czy prawie pełna, inscenizacja Mickiewiczowskiego dramatu w Warszawie. Czyżby signum temporis? Czekamy teraz, co pokaże Grzegorzewski. Ciekawe również, jak zagrałby "Dziady" Dejmek w dwadzieścia lat po swojej wielkiej premierze.