Artykuły

Borys w Poznaniu

"Borys Godunow" to jedno z tych osob­liwych dzieł, których sława i artystycz­na ranga nie idą bynajmniej w parze z popularnością. Należy do najwspa­nialszych arcydzieł operowej literatu­ry, to pewne; treść jego zaś kusi potencjalnych realizatorów łatwymi do wy­dobycia i zaznaczenia aluzjami do współczesności - na scenach jednak pojawia się obecnie bardzo rzadko. Powód jest oczywisty: trudności wy­konawcze. Wiadomo, że do tytułowej roli potrzeba tu świetnego śpiewaka, obdarzonego nadto wybitną artysty­czną osobowością, a obok niego jesz­cze dwóch tęgich basów, dobrego te­nora i kilka innych głosów o niebaga­telnych walorach. Do tego zaś wielki chór, monumentalna wystawa (chyba że ktoś wymyśli spektakl nastawiony głównie na podróże i z symboliczną jedynie scenerią, jak to miało miejsce swego czasu w Warszawie), bogate stroje - krótko mówiąc, bardzo po­ważne koszty. Ale też za to każde niemal wystawienie "Borysa" na którejś z liczących się scen - o ile tylko nie jest chybione pod względem muzycz­nym, a zwłaszcza inscenizacyjno-reżyserskim, staje się zazwyczaj ważkim wydarzeniem w życiu danego teatru i nie tylko, ciesząc się z reguły ogrom­nym powodzeniem u publiczności.

Tak też właśnie mają się rzeczy i w poznańskim Teatrze Wielkim, gdzie po drugiej wojnie światowej raz tylko doszło do wystawienia arcydzie­ła Modesta Musorgskiego - a działo się to jeszcze w 1950 roku, za sprawą niezapomnianego Waleriana Bierdia­jewa, pod jego oczywiście batutą i ze znakomitą obsadą wykonawców (his­toryczne nagranie tego spektaklu po­winno znajdować się jeszcze gdzieś w czeluściach fonoteki Polskiego Ra­dia - o ile tylko któremuś z obecnych jej władców nie strzelił przypadkiem do głowy pomysł skasowania tych taśm jako "przestarzałych"). Teraz, gdy mija blisko pół wieku od czasu tamtej inscenizacji i niemal dokładnie w czterdziestą rocznicę śmierci Wale­riana Bierdiajewa, kierownictwo poz­nańskiego Teatru zdecydowało się po­nownie wprowadzić "Borysa Goduno­wa" na swą scenę, dedykując to przed­stawienie pamięci wielkiego kapelmis­trza i w latach 1949-54 znakomitego tej sceny dyrektora.

Oparty na "kronikach dramatycz­nych" Aleksandra Puszkina jest oczy­wiście "Borys Godunow" wielkim fres­kiem historycznym. Mówi o sposo­bach dochodzenia do władzy poprzez podstępy i zbrodnie, oraz o tragicznej samotności władcy dręczonego wy­rzutami sumienia. Ukazuje bogactwo i pychę możnych oraz nędzę prostego ludu, zrazu pokornego i ulegle słucha­jącego rozkazów "zwierzchności", póź­niej jednak rosnącego w siłę i śmiało porywającego się do zbrojnego buntu (choć i wtedy gotowego niebawem poddać się nowej władzy...). Wszyst­kie te sprawy znalazły wyraziste od­bicie w poznańskim przedstawieniu, wyreżyserowanym przez Marka Weiss-Grzesińskiego, który odważnie pod­jął się tu także zaprojektowania cał­kiem udatnej scenografii. Większość scen dramatu rozwija się logicznie, a przy tym ma swój określony klimat oraz napięcie, wywołując duże wraże­nie (zwłaszcza prolog, cela Pimena, akt polski oraz przejmująca scena śmierci Borysa). Niektóre jednak po­mysły reżysera mogą budzić daleko idące wątpliwości; stałą niemal obec­ność na scenie kronikarza Pimena możemy ewentualnie zrozumieć i za­akceptować, ale z zaskakującym umieszczeniem karczmy na... łodzi pływającej od wsi do wsi po bliżej nieokreślonej rzece, już gorzej: "Borys Godunow" jest przecież dramatem his­torycznym o wyraźnie określonych realiach, a więc i owa karczma nie bez powodów zlokalizowana jest "przy granicy litewskiej" i ruchomym obiek­tem nijak być nie może. Z kolei w sce­nie szaleństwa Borysa, zwanej też cza­sem "sceną przy zegarze", zegara oczywiście się nie uświadczy (choć słychać jego bicie), natomiast maja­czące w wyobraźni udręczonego cara widmo zamordowanego dziecka - prawowitego następcy tronu jawi się całkiem realistycznie, co nie służy dob­rze klimatowi tej sceny. Nie jestem też osobiście zwolennikiem przesuwania burzliwej sceny pod Kromami na koniec spektaklu, jakkolwiek wiem, że i dawniej czynili tak niektórzy wybitni inscenizatorzy (u nas - Aleksander Bardini w pamiętnym warszawskim przedstawieniu pod dyrekcją Jerzego Semkowa) i rozumiem ideę podkreś­lenia roli i znaczenia ludu, budzącego się z wieloletniej uległości i zaczynają­cego manifestować swą niebezpieczną potęgę. Rzecz bowiem w tym, że ge­nialna scena pożegnania i śmierci Bo­rysa stanowi wspaniałe (choć tragicz­ne) zakończenie, zamknięcie całego dramatu; tymczasem scena z samozwańczym Dymitrem, ciągnącym w triumfalnym pochodzie na Moskwę, niczego nie kończy, a co najwyżej może być punktem wyjścia dla dal­szego rozwoju dramatycznych wyda­rzeń.

Powiedzieliśmy wyżej, że większość scen tego przedstawienia ma swój okreś­lony klimat, zgadzający się z treścią sztuki. Nie całkiem jednak można to samo powiedzieć - paradoksalnie - o warstwie muzycznej, bowiem w wy­konaniu pod sprawną skądinąd i ener­giczną batutą Jose M. Florencio Ju­niora za wiele było nerwowości i po­śpiechu, a za mało tak typowej dla rosyjskiej muzyki (a zwłaszcza dla genialnej partytury Musorgskiego/ Rimskiego-Korsakowa) rozlewności i szerokiego oddechu potężnych fraz, zaś w otwierającym tu "polski" akt polonezie - także wyrazistości ta­necznego rytmu. Może trzeba było trochę posłuchać wspomnianego już na początku mistrzowskiego histo­rycznego nagrania Waleriana Bierdia­jewa? Bardzo pięknie natomiast śpie­wały chóry przygotowane przez Jolan­tę Dota-Komorowską i Macieja Wie­locha, pysznie przy tym przyodziane (szczególnie w scenie rady bojarskiej) przez Ryszarda Kaję. W roli tytułowej zaś na premierowym przedstawieniu barwną i ciekawą, pełną wewnętrz­nego ciepła i intensywnej ekspresji kreację dał Romuald Tesarowicz; jed­nakże głos jego, pięknie brzmiący w piano i w niskim rejestrze, w górze skali i przy dużym natężeniu dynamiki zatracał jakby blask oraz pełnię i szla­chetność brzmienia, jakich od śpiewa­ka tej klasy mielibyśmy prawo oczeki­wać. Zaznaczyło się to zwłaszcza w wielkim monologu z II aktu; nato­miast scena pożegnania z synem i śmierci cara była już doskonała pod każdym względem. Znakomitym Pimenem był niezmiennie imponujący swym wspaniałym basem Jerzy Ostapiuk, a w charakterystycznej partii Warłaama dzielnie spisywał się Bogdan Kurowski. Całkiem dobrym Griszką-Dymitrem okazał się Michał Marzec, a skróconą tu nieco partię Maryny Mniszchówny ładnie zaśpie­wała Wita Nikołajenko. W roli knia­zia Szujskiego z powodzeniem wystą­pił Sylwester Kostecki. Odnotować też warto udany występ młodego te­nora Marka Szymańskiego w niełat­wej, choć skromnej rozmiarami partii Jurodiwego.

Była więc ta premiera niewątpliwie ciekawym i ważnym wydarzeniem operowego sezonu. A że w trakcie jej oglądania i słuchania niektórzy wzdy­chali może do dawnych i świetnych przedstawień opery Musorgskiego i do niepowtarzalnych kreacji wiel­kich artystów w głównych jej rolach - to już trudno; widocznie tak musi być...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji