By ciało stało się pieśnią
Zdawałoby się, że balet to przede wszystkim ciało. Ewa Wycichowska konsekwentnie każe swoim tancerzom tańczyć duszę. Czasem jednak ciało i jego braki - niestety - dominują.
"Daina" w choreografii Wycichowskiej więcej ma wspólnego z Miłoszowską "Doliną Issy" niż folklorystyczno-etnograficznym obrazem Wileńszczyzny, jaki towarzyszył nam w ostatnich kaziukowych dniach. Jarmark pełen pierników, wspólnych śpiewów, otwartości i serdeczności dobrze robi Poznaniowi. Wycichowska proponuje jednak przy tej okazji wyprawę "Na przemian w mrok, na przemian w świt". Jako kompas służy muzyka Tadeusza Szeligowskiego, poszerzona o epizody Zbigniewa Łowżyła. Wiatrem w żagle są światła, które wyreżyserował Tadeusz Krzeszowiak. Krajobraz stworzył Wojciech Pawliczuk.
Gawiedź
Korowód postaci w kolorach jak u Breughla. Połączeni w tańcu, który zamarł kiedyś, budzą się teraz na dźwięk dzwonu. Pierwsza wyrywa się wraz z biciem zegara czarno ubrana dziewczyna (Iwona Pasińska). Ona inicjuje jarmark, który jest orgią ostrego, nachalnego koloru, herezją konszachtów z widmami, grzechem pychy, feerią namiętności, jest też zakazanym rozleniwieniem i zgnuśnieniem. Gawiedź będzie się kręcić w tej karuzeli: wolno, wolno, szybko, szybko. Gawiedzi wystarczą w nagrodę jarmarczne serca. Ona chce czegoś więcej - chce wtajemniczenia.
Pieśń
Historia tancerki jest kanwą tej opowieści. Tańcowi Iwony Pasińskiej towarzyszy śpiew Joanny Woś. Obie kobiety to personifikacja Dainy: pieśni - jak chciałby tłumacz, metafizyki czy sztuki metafizycznej - jak chce Wycichowska. Jedna w białej, niemal anielskiej sukni przechodzi przez srebrną bramę, która w finale stanie się ikoną. Druga - w czerni, z rozwianymi rudymi włosami czarownicy brata się ludźmi i paktuje z diabłem.
Głos zdaje się być bardziej podatny na unoszenie się w niebiański bezkres niż ciało, które musi walczyć z siłą ziemskiego przyciągania. Ciało wyrywa się więc, biegnie za głosem. Trzeba jednak stoczyć walkę z jego fizycznością i z namiętnościami.
Widma
Oto na jarmarku pojawiają się widma, topielice. Z nimi przybywają pokusy. Widma wciągają ludzi do swego kręgu. Pokazują sztuczki. Dziś nie zachwycą nas zwykli czarodzieje, zmieniają się więc światła, a zjawy wyglądają jak z dyskoteki techno.
Rytmy stają się coraz bardziej gorące. Wybuchają wreszcie z niezwykłą siłą bębnów, perkusji, kołatek i grzechotek. Poddają się im wszyscy. Na scenie odbywa się niemal rodzaj transu. Uczestniczy w nim także Daina tańcząca. Powróci jednak niebiański śpiew, pociągnie ją za sobą i każe wniknąć w śpiewaczkę. Postacie szarzeją, podają sobie ręce i znowu zamierają w bezruchu. Nie wzywa nikogo ani dzwon, ani śpiew. Toczy się jednak walka człowieka i widma o to, w który ze światów mają pójść razem. Bo chcą być razem. I w głuchej ciszy zabierają się sobie i światu.
Ciało
Zupełnie nie interesuje mnie dyskusja o tym, ile w tym balecie Szeligowskiego, ile wileńskiego klimatu. Nie będę się spierać o historyczne, muzykologiczne i geograficzne racje. Ważne wydaje mi się to, że utwór Szeligowskiego zainspirował czworo artystów do bardzo twórczego działania. Szkoda tylko, że podczas premierowego spektaklu zdarzyły się pęknięcia i zgrzyty. W czasie sceny perkusyjnego wariactwa tancerze zgubili rytm i spadło napięcie, które miało szansę udzielić się widzom. Światła zawiodły i nie dokonał się na scenie cud wniknięcia w biel sukni śpiewaczki. A te dwie sceny to kwintesencja tego przedstawienia. Faluje też rytm spektaklu, może warto zrezygnować z niektórych pomysłów, żeby uprościć, wyczyścić tę opowieść. Tym bardziej jednak chcę zobaczyć "Dainę" jeszcze raz. Wycichowska próbuje słowom Miłosza dać ciało. To bardzo trudne, ale warto.