Łabędzi stawek
Wspaniała muzyka "Carmen" Bizeta niewątpliwie u niejednego choreografa wywoływała tęsknotę za baletową wersją słynnej opery. I gdy takowa powstała przed ok. 20 laty stała się rzecz poniekąd oczywista. Zapewne istnieją i inne opery, inspirujące tancerzy. Nie każda jednak potrafi znaleźć swojego Rodiona Szczedrina, który baletową "Carmen" stworzył dla swej żony, słynnej primabaleriny Mai Plisieckiej. A że muzykę Bizeta opracował on, a właściwie przeinstrumentował mistrzowsko, utwór ten na stałe zadomowił się w repertuarze teatralnym. W naszym regionie oglądaliśmy co najmniej trzy jego realizacje: bytomską oraz pokazane gościnnie spektakle Teatru Wielkiego z Mińska i Polskiego Teatru Tańca z Poznania.
Zdumienie natomiast budzi ochota do pokazywania baletowych wersji... baletów. Wiosną udało mi się zobaczyć prezentowaną przez Polski Teatr Tańca jednoaktową adaptację "Romea i Julii" Prokofiewa, obecnie ten sam zespół przywiózł do Gliwic przeróbkę "Jeziora łabędziego" Czajkowskiego. Przypomina to trochę dowcip autorów wydanego w 1926 r. parodystycznego "Przewodnika Bibliograficznego", którzy wyśmiewając (z szacunkiem - rzecz jasna) niesłychaną pracowitość Boya wytrwale przyswajającego Polakom arcydzieła literatury francuskiej podali następujące hasło: Pasek Jan Chryzostom. Pamiętniki. Z francuskiego przekładu P. Cazina przełożył na polskie Tadeusz Boy-Żeleński.
"Bal u Rotbarta" stanowiący adaptację III aktu baletu Czajkowskiego, rozgrywa się nie u dobrego księcia, jak w oryginale, lecz w czerwono-złoto-czarnej pieczarze złego czarownika. Być może zamiłowanie do skróconych, niejako brykowych wersji wielkich baletów, z którymi mogłyby się uporać mniejsze i sporo podróżujące teatry, jest poniekąd usprawiedliwione. Wszak wyrastają kolejne roczniki widzów, które nie miały jeszcze okazji obejrzeć pełnego "Jeziora" i są wcale usatysfakcjonowani rekompensującym go "stawkiem". Ale starsi mają w swojej świadomości tak mocno zarysowaną tradycyjną wizję Mariusa Petipy, że ostatecznie mogliby zaakceptować rzecz całkowicie odmienną, ewentualnie prowokacyjną kpinę, ale nie zubożony bryk.
Wszak układ Ewy Wycichowskiej bynajmniej nie zrywa z choreografią Petipy, ba, wręcz się do niej odwołuje, w całości "cytując" pas de deux Odylii i Zygfryda (w rolach tych ujrzeliśmy Elżbietę Kwiatkowską i Sławomira Woźniaka z Teatru Wielkiego w Warszawie). Tyle że zamiast wielu łabędzic scenograficznie otaczających tancerzy kreujących główne role widzimy tu ich zaledwie kilka.
Udane natomiast okazało się "utanecznienie" przez Ewę Wycichowską Kwartetu smyczkowego "Już się zmierzcha" Henryka Mikołaja Góreckiego, z ogromną kilkumetrową Śmiercią i 6 "zwyczajnymi" tancerzami. Gdy zapytałem, jak długo odtwórca Śmierci uczył się chodzić na szczudłach usłyszałem, że... 12 lat. - Tę rolę ułożyłam specjalnie dla niego. Nie ośmieliłabym się zaryzykować tego układu z kimś innym - odpowiedziała Ewa Wycichowska.
Kontrast pomiędzy obydwoma widowiskami, to chyba główny atut poznańskiego spektaklu w przeciwieństwie do propozycji Śląskiego Teatru Tańca pokazującego na ogół wciąż te same, łudząco do siebie podobne układy, tyle że z inną muzyką. Drugim wyróżnikiem jest frekwencja - zespół poznański rzeczywiście występuje dla widzów, a nie tylko dla samego siebie. Pomijam już tu najważniejszą dla samych tancerzy, a ściślej tancerek, różnicę - umiejętność tańczenia na pointach dowodzącą profesjonalizmu, jako że nie uważam jej za rzecz niezbędną dla nowoczesnego tańca. Choć z drugiej strony warto jednak od czasu do czasu zademonstrować znajomość klasyki, skoro jakby nie było, jest ona fundamentem tej sztuki.