Teatralne zabawy z Gombrowiczem
Festiwal sztuk Gombrowicza na scenach naszych teatrów nadal trwa. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze paręnaście lat temu premiery dramatów tego pisarza były wydarzeniami, przypisywanymi tylko wybranym scenom. Dziś nawet na prowincji można zobaczyć gombrowiczowskie spektakle. Teatr polski dość szybko przyswoił sobie tę dramaturgię, szybko nauczył się "mówić Gombrowiczem" i - co nie mniej ważne - jaszcze się nim nie znudził. Zapewne dlatego każda kolejna premiera Gombrowicza, choć nie jest już żadnym ewenementem, nadal ekscytuje twórców i krytykę.
Premiera "Iwony, księżniczki Burgunda" w Teatrze im. W. Bogusławskiego w Kaliszu także spotkała się ze sporym zainteresowaniem. Piątego stycznia widownia teatralna wypełniona była do ostatniego miejsca, a w szatni zabrakło "numerków". Przybyli przedstawiciele władz, oczywiście recenzenci i krytycy - także stołeczni! - a nawet telewizja. Wszystko, czego trzeba, aby uznać premierę za udaną. "Iwona, księżniczka Burgunda" - to najwcześniejsza sztuka teatralna Gombrowicza (1935r.), ale już zapowiadająca główne problemy, nurtujące potem jego całą twórczość. W swej warstwie fabularnej jest to po prostu baśń, być może kolejna wersja bajki o Kopciuszku? Rzecz dzieje się na dworze królewskim, gdzie, jak to w wyższych sferach - nade wszystko liczy się styl, maniery, konwenanse. Lekko zbuntowany przeciwko tym regułom młody książę, napotkawszy przypadkiem dziewczę, będące dokładnym zaprzeczeniem dworskich ideałów, podejmuje niebezpieczną grę. Wprowadza dziewczynę na dwór, zaręcza się z nią i tym samym powoduje, iż cały jego dotychczasowy świat zaczyna się rozsypywać. Jak w krzywym zwierciadle wszyscy wokół odkrywają w tej właśnie niewydarzonej panience swoje własne ułomności. Iwona staje się elementem rozkładowym, zagrożeniem dla całej dworskiej rzeczywistości, w jej dotychczasowych formach...
Gombrowiczowski problem formy, rozwinięty potem w kolejnych jego dziełach, rysuje się tutaj już wyraźnie. Jak się wydaje, Anna Augustynowicz, reżyserka kaliskiego przedstawienia potraktowała "Iwonę" jedynie jako punkt wyjścia do dalszych poszukiwań autorskich. Niemal cały spektakl budowany jest poprzez rozliczne aluzje, asocjacje, odwołania, nawarstwiające się treści. Ich odczytanie - poprzez "Ferdydurke", "Ślub" czy "Operetkę" - byłoby zapewne wdzięcznym zadaniem dla całego rocznika studentów teatrologii. Owe zabawy z formą - inteligentne i wyszukane - układające się w logiczny ciąg zdarzeń, nie dowodzą jednak określonej interpretacji utworu, nie zamykają się w pewną myślową całość.
Przeciwnie - cały spektakl jest mało spójny, pęknięty, jakby składający się z dwóch różnych przedstawień i całkiem osobnego finału. Akt I, w którym dominuje rozkołysany rytm pełnego erotyki marionetkowego tańca, zawiera jednak także sceny mocno przegadane, mało teatralne, wręcz nużące. Akt ll zmierza bardziej w kierunku farsy niż groteski, stwarzając aktorom znacznie szersze pole do popisu, a widowni do zdrowego śmiechu. Finał jest wręcz majestatyczny. Cóż z tego wynika? Chyba nic, poza stwierdzeniem, że Gombrowiczem można się różnie bawić.
A jednak spektakl jako całość znakomicie się broni. Myślę, że także z tego powodu, iż wystawiono go niezwykle rzetelnie, starannie i okazale - bez tak dobrze nam znanych oszczędności i ograniczeń. Młoda reżyserka, która zresztą już wcześniej zaznaczyła swą obecność w teatrze nad Prosną, tym razem otrzymała do swej dyspozycji bodaj cały kaliski zespół aktorski, a także długie miesiące na próby i przygotowania. Zadania, jakie postawiła aktorom były trudne i nie zawsze wdzięczne. Najciekawsze kreacje stworzyli tym razem: Irena Rybicka (królowa Małgorzata), Beata Kolak (Iza, dama dworu),Jerzy Górny (król Ignacy) i Tadeusz Trygubowicz (szambelan). Z młodych artystów, którzy ostatnio zasilili kaliski teatr, w pamięci pozostaje jedynie nieco tajemnicza Iwona - Elżbieta Romańczuk.
Pozostają też w pamięci oryginalne kostiumy autorstwa Waldemara Zawodzińskiego, które są nie tylko dopełnieniem postaci scenicznych, ale same w sobie stanowią prawdziwe dzieła sztuki. (W pełni potwierdza to wrażenie także wystawa projektów kostiumów - postaci tegoż artysty, prezentowana w teatralnym hallu). Uroda kaliskiej "Iwony", wysmakowany kształt plastyczny tego widowiska, jest więc w tej samej mierze zasługą reżysera co scenografa.
Przy wszystkich swych walorach artystycznych i intelektualnych, "Iwona" kaliska zdaje się być spektaklem jakby oderwanym zupełnie od rzeczywistości. Jest to ten gatunek teatru, o którym mówi Jan Kott w ostatnim numerze "Teatru", iż "zajmuje się samym sobą", ale warto dodać, że - zdaniem profesora - taki teatr pojawia się wówczas, gdy mijają już momenty społecznych napięć. Czyżbyśmy już dożyli normalnych czasów?