Artykuły

Alcest, ostatni niezłomny

"Mizantrop"w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Ewelina Szczepanik w serwisie Teatr dla Was.

Ileż to już razy w Polsce oglądaliśmy "Mizantropa" Moliera? Na pewno wiele, utwór ten przez dziesiątki lat był lekturą dla licealistów, a uniwersalna w swej istocie treść, dotykająca obłudy świata salonowego, doczekała się wielu wystawień. Kolejną propozycję interpretacyjną przedstawili w Teatrze Polskim w Poznaniu Kuba Kowalski i Julia Holewińska - ich "Mizantrop" bazował jednak na prozatorskim przekładzie Jana Kotta, a także na uwspółcześnieniu arcydzieła XVII-wiecznego dramatu francuskiego.

Świat wykreowany przez Holewińską i Kowalskiego jest odbiciem, pewną wizją, świata branży teatralnej. Oglądamy więc na scenie Alcesta, czyli tytułowego mizantropa - wiecznie niezadowolonego z życia guru krajowej teatrologii. Celimena, jego partnerka, jest wziętą aktorką, Filint to dyrektor teatru, a Oront to modny, młody dramaturg. Każda z tych postaci skonstruowana jest tak, by skupiać w sobie wszystkie najgorsze, w dużym stopniu stereotypowe cechy profesji, którą się zajmuje. I tak dyrektor jest typem lizusa, osoby, która umie dostosować się do każdej władzy i nie widzi niczego niestosownego w tej służalczej postawie. Oront zamiast zaludniać swoje dramaty postaciami, kreuje je jako ścierające się dyskursy; mówi wiele i bez sensu o postfeminizmie, genderze, postdramatyczności, uprawiając w istocie grafomanię. Celimena zdobywa się na szczerość wobec swoich przyjaciół tylko pod wpływem alkoholu. Alcest, tancerz, traktuje kobiety tylko jako obiekty seksualne. Klitander staje się Klitandrą, kreatorką mody i przy okazji lesbijką. I tak dalej, i tak dalej... Autorzy spektaklu tworzą postaci w założeniu komiczne, będące uosobieniem konkretnych wad czy postaw - zupełnie jak u Moliera. Z Moliera także, prócz imion postaci, zachowany zostaje główny wątek fabularny - konflikt nieco staroświeckiego w swych poglądach mężczyzny z całym, jego zdaniem, zepsutym i zakłamanym światem.

Bezsensowne jest wyliczanie, kto został sparodiowany czy wykpiony na scenie; dostaje się i pewnej reżyserce teatru zaangażowanego politycznie, i reżyserce teatru eksperymentalnego, kuratorce sztuk performatywnych, i pewnemu reżyserowi przed trzydziestką, i pewnemu dramaturgowi, i kilku znanym aktorom, a nawet samemu ministrowi kultury... W ten sposób autorzy budują pewien most łączący uniwersalizację ze studium przypadków; przypadków jednak szczególnych, bo w środowisku teatralnym dosyć charakterystycznych. Widz, który zna branżę, jest więc w stanie rozszyfrować te kalambury. Jeśli ktoś jednak na teatralnym światku się nie zna, potraktuje rzecz faktycznie jak komedię, przedstawiającą świat bardzo przecież współczesny i pełen obłudy. Fabuła Molierowska broni się więc sama, nawet pomimo takiego przepisana, które znacznie odbiega od tekstu oryginalnego.

Rodzi się jednak pytanie - po cóż ten dramat z kluczem? W szkole średniej przy okazji omawiania "Wesela" ciągle sięga się po "Plotkę o <>" Boya-Żeleńskiego, by zdemaskować prawdziwych ludzi ukrytych pod imionami postaci i by dowiedzieć się, jak reagowała publiczność premierowa. Pomimo upływu lat, dzięki stosownemu objaśnieniu, wiadomo więc, kto jest w "Weselu" kim i jak wpływa to na rozumienie samego tekstu - wszak bez znajomości krakowskich realiów nie zrozumiemy, dlaczego gościom weselnym ukazują się takie, a nie inne zjawy. Wyspiański dokonał jednak uniwersalizacji problemów i tematu. Tekstowi Holewińskiej zdecydowanie tego akcentu zabrakło. Jest on czytelny tu i teraz, ale nie dla każdego. Dla widza może to być po prostu propozycja uwspółcześnienia "Mizantropa" i wpisania go w XXI-wieczne realia. Śmiech - niekiedy jak najbardziej słuszny - wchłonie jednak próbę krytycznej oceny rzeczywistości.

Skoro już dokonywać krytyki środowiska artystycznego, dlaczego trzeba robić to za pomocą tekstu XVII-wiecznego? Monika Strzępka kilka lat temu w spektaklu "Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej" również wygłaszała całą litanię oskarżeń w stronę osób ze świata kultury, czyniła to jednak bez owijania w bawełnę. Poznański "Mizantrop" jest łagodniejszy, jak gdyby jego twórcy bali się albo wstydzili nazwać rzeczy po imieniu. Skoro jednak już krytykujemy, róbmy to przynajmniej otwarcie.

Nieodgadniona dla mnie pozostaje też kwestia, do kogo kierowany jest ten spektakl. Czyżby do garstki krytyków i twórców teatralnych? Jaki przekaz ma dotrzeć do pozostałych widzów? Że krajowa kultura to syf, bagno i kumoterstwo? Że Molier jest tak uniwersalny, że wszystko jedno, jak go zaprezentujemy, bo obroni się sam? Tyle pytań, a brak odpowiedzi.

Trzeba jednak przyznać, że "Mizantrop" to rzecz sprawnie zagrana. Aktorzy Teatru Polskiego podołali znakomicie wyzwaniu komediowości, tworząc postaci zabawne, ale nie błahe. Na uwagę zasługuje przede wszystkim Barbara Prokopowicz jako Celimena, Piotr Kaźmierczak jako Alcest oraz Michał Kaleta w roli Filinta.

I na pewno, choćby dla aktorów, warto ten spektakl zobaczyć. To ich gra aktorska uwydatnia komizm, tworzy całkiem zgrabny obrazek świata - i mniejsza o to, na ile on jest oryginalny czy nie, krytyczny czy bezkrytyczny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji