Legenda i patos, czyli Skóra węża
"Skóra węża" chorwackiego autora Slobodana Snajdera to spektakl szlachetny w intencjach, ale niełatwy w realizacji. Temat poruszający serca i umysły całej czującej ludzkości: tragedia mieszkańców Sarajewa - nie może przekroczyć granicy dopuszczalnego patosu, gdy słowa tracą swoją prawdę i stają się jedynie pustymi sloganami.
Autor, jak się wydawało, znalazł sposób, by się przed tym uchronić. Historię zgwałconej kobiety Marii oprawił w ramę bałkańskiej legendy, zgodnie z którą poczęte w wyniku gwałtu dziecko, przybiera po urodzeniu postać węża i staje się mścicielem wszystkich zniewolonych brutalnie matek. Maria nie jest w stanie zaakceptować takiego wyroku losu, jej stan błogosławiony staje się stanem przeklętym, jest nie tylko buntem przeciwko niechcianemu macierzyństwu, ale i protestem przeciw spirali zła. Nie chce wydać ze swego łona kolejnego mordercy. Ale obok niej jest kobieta, której dziecko zabito. To ona wciela się w brzemienną matkę, jej miłość do poczętego dziecka wyzwala miłość w sercu Marii, a tylko miłość może odmienić zapisany w legendzie los. Nowo poczęta istota traci skórę węża, by stać się apostołem dobra i pokoju. Ale kto w tym świecie czeka na pokój? Gdy obie kobiety doświadczają rozkoszy macierzyństwa, a wraz z nim wewnętrznego odrodzenia, przychodzą nowi mordercy, by wzniecić kolejną pożogę, by znów siać strach i zbrodnię.
Sztuka Snajdera odniosła sukces w wielu krajach Europy. Grana w Austrii, Norwegii, we Włoszech i Turcji, wszędzie przypominała o szaleństwie współczesnego świata, wobec którego opuszczają bezradnie race zarówno mocarstwa, jak i powołane szacowne instytucje.
Gdzie solidarność wobec człowieka? Gdzie koniec zbrodniczych planów zaspakajających polityczne apetyty cynicznych graczy? Maleńkie współczesne Betlejem wciąż otoczone jest bezmiarem zła.
A jednak ta tragedia, napisana przez dotkniętego nią zapewne osobiście autora, nie porusza na tyle, na ile wstrząsają choćby filmowe relacje czy telewizyjne reportaże. Czyżby sztuce, wobec rozmiarów współczesnej apokalipsy, zabrakło środków wyrazu?
Widzimy na scenie ofiary zbrodniczych czynów, które nie wzbudzają w nas żywych reakcji. Jakby emocje, wpisane w los pokazywanych bohaterów, zostały przepuszczone przez nazbyt intelektualny filtr, jakby materia, którą żywi się aktor, nie wystarczyła do zagrania krwistych, dramatycznych postaci. Trudno obarczać winą aktorów, także pomysły reżyserskie wydają się adekwatne do symbolicznej warstwy sztuki.
Teatr Rozmaitości ma na swoim koncie tak wiele udanych realizacji, i bodaj czy nie największą wśród teatrów warszawskich frekwencję, że nie sposób tu nie zastosować taryfy ulgowej, a jednak pozostaje wrażenie, że nie została wykorzystana szansa na spektakl wielki i poruszający.