Rzecz o prawdziwej historii (fragm.)
Mało kto w teatrze interesował się "Królem Henrykiem VIII" Szekspira. Et pour cause. Nie tylko dlatego, że istnieją wątpliwości co do autorstwa sztuki; dotychczas panuje przekonanie, jeszcze nie całkiem rozwiane, że jest to dzieło wspólne Szekspira i Fletchera. Myślę, że ów brak zainteresowania pochodzi przede wszystkim stąd, że daleko ostatniemu rozdziałowi "Kronik królewskich" (bo "Henryk VIII" jest ostatnim ogniwem w łańcuchu sztuk historycznych Szekspira; autor doszedł w nim prawie do swojej współczesności) do rangi, jaką zajmują "Ryszard III" czy "Henryk IV". Postacie zarówno króla, jak i głównych protagonistów są dość płasko zarysowane, dzielą się schematycznie na dobre i złe: daremnie w nich szukać owej bujności i namiętności, czy innych znamion wielkości, bodaj zbrodniczej, które się tak wybijają u bohaterów pozostałych kronik historycznych i które składały się później na cechy konstytutywne bohaterów tragedii ("Makbet" jako uogólnienie "Ryszarda III"); przewrotni i zdradzieccy są tylko sekretarze, świadczący przeciw swoim panom za namową potężniejszych protektorów dworskich. W lekturze "Henryka VIII" uderza nadto inny jeszcze fakt: o ile w poprzednich kronikach król pada najczęściej ofiarą nieubłaganego mechanizmu, o tyle w "Henryku VIII" całe zło uosabia zachłanny i zdradziecki kardynał Wolsey, którego machinacje król demaskuje przy pomocy wiernych i mądrych lordów z tajnej rady.
Tu więc nie czeka się na śmierć króla, czy pozbawienie go sakry, by ogłosić triumfalnie "le roi est mort, vive le roi!". Nie opuszczając-pałacu królewskiego trwamy w "sielance": w królu wiara i nadzieja, do Tower odsyła się intryganckiego lorda kardynała, cnota zostaje nagrodzona, zbrodnia ukarana. Wszystkiemu - okazuje się - była winna kamaryla dworska, inspirowana i kierowana przez nienasyconego i przewrotnego klechę, który wojnę z Rzymem wykorzystuje dla swoich prywatnych celów. Nawet rozwód z Katarzyną Aragońską, budzący tyle moralnych zastrzeżeń w społeczeństwie, przechodzi gładko, Rzym unieważnia wreszcie małżeństwo, Anna Boleyn zostaje koronowana, na świat przychodzi Elżbieta, której Szekspir składa pośmiertny hołd, zapowiadając (ustami arcybiskupa Canterbury Cranmera, który odprawiał ceremonię chrztu dziecka):
"Będzie wzorem dla wszystkich
współczesnych jej królów
i wszystkich przyszłych... Własny
naród
będzie jej zawsze błogosławił, ale
wrogowie zadrżą jak młócone zboże".
Wszystko to, naszpikowane drobnymi realiami historycznymi i ozdobione pięknymi strojami z epoki, oglądaliśmy w dwu słynnych serialach telewizyjnych: "Sześć żon Henryka VIII" i "Elżbieta królowa Anglii". Ostatnia z kronik szekspirowskich była niejako punktem wyjścia i kanwą owych widowisk. Zlekceważony przez scenę dramat zyskał - anonimowo wprawdzie - nie mniejszą sławę, niż wielkie dzieła autora "Hamleta".
Ale "Henryk VIII", mimo że poetycko nie dorównuje innym utworom Szekspira, nie jest brykiem z historii Anglii. Na bryk trochę za dużo dowolności, na dramat za wiele uproszczeń. Poprzez historyczną kanwę utworu przeziera stanowisko Szekspira wobec
współczesności. Pisał w pośpiechu, w 1610, sześć lat przed śmiercią. Był już stary, czuł się zmęczony, "rozpacz jeno została w końcu", jak wyznaje Prospero w epilogu "Burzy", która niby testament zamyka dorobek pisarski Szekspira. Siedem lat minęło od śmierci Elżbiety. Składając hołd wielkiej królowej autor miał przed oczyma kilka lat rządów Jakuba Stuarta, który zdążył w krótkim czasie zniszczyć dorobek swojej poprzedniczki: zlikwidował parlament, uchylając się w ten sposób od kontroli społeczeństwa, i domagał się dla siebie "praw boskich": "dysputowanie nad tym, co Bóg ma uczynić, stanowi obrazę boską" - powiedział ten zakłamany purytanin. Pogoda więc, czy optymizm płynący z obrazu panowania ostatniego z Tudorów nie jest pochlebstwem. Myślę, że "Henryka VIII" należy czytać jako wielką pochwałę epoki bezpowrotnie minionej i równocześnie wielkie ostrzeżenie. Jest to pomnik "arkadyjskiej" prawie rzeczywistości w porównaniu z tym, co Szekspir oglądał współcześnie. O tym więc opowiadają seriale telewizyjne. Ale w dramacie jest to jakby jedna strona rzeczywistości, wierzchnia jej warstwa. Teatr zaś pozwala przeniknąć rzeczywistości i poprzez anegdotę dotrzeć do aspektów ukrytych, symbolicznych i tą drogą do pewnych uogólnień. I to, sądzę, frapowało Jerzego Golińskiego, gdy podjął realizację "Henryka VIII" na scenie łódzkiego Teatru Nowego.
Punkt wyjścia był - rzecz jasna - inny niż twórców widowisk telewizyjnych. Musiał był inny, bo telewizja może przekazać ledwie informację, warstwę anegdotyczną. Głębia jest przed nią ukryta i niedostępna. Trzeba więc było zagęścić scenariusz, dokonać wielu skrótów, m. in. reżyser skreślił wielką pochwałę królowej Elżbiety. Akcja toczy się wokół procesu krnąbrnej i dumnej Katarzyny Aragońskiej, by równolegle pokazać gaśnięcie wielkiej gwiazdy politycznej, przewrotnego lorda kardynała Wolseya, który rozwód z Katarzyną przeprowadził.
Krótkimi scenkami, urywanymi rozmowami, wprowadza nas reżyser w atmosferę terroru, panującego na dworze Henryka, gdzie zewsząd wyzierał złowrogi cień lorda kardynała. Przestrzeń sceniczna, zastawiona niby szpalerami krzewów, tworzy rodzaj labiryntu, w którym wszyscy się gubią. Wyjścia nie ma. Labirynt zmusza bohaterów do krążenia wokół, nie ma szans dotarcia wprost. Król, otoczony ludźmi kardynała, jest jakby nieobecny. Odgrodzony od wiernych lordów, zamyka się w swoich komnatach za trzema ciężkimi kotarami. Nie ma do niego dostępu nawet wówczas, gdy chodzi o głowę niewinnie skazanego Buckinghama. Gdy wreszcie lordowie z tajnej rady przedarli się do kancelarii królewskiej, po prostu ich wyrzuca. Zniecierpliwiony pyta, czy już nie ma prawa do samotności. Bo nikt nie jest sam, wszędzie dociera wielkie ucho, zewsząd czyha prowokacja.
Czym jest król zaprzątnięty? Sprawami państwa? Bo rozwód z Katarzyną, którą chyba rzeczywiście darzy szacunkiem, jest sprawą polityczną, państwową. Chodzi o zerwanie sojuszu z rosnącą w potęgę Hiszpanią, by - zgodnie z polityką równowagi sił - zbliżyć się do Francji. To idea Wolseya. Na niej tak wysoko zajechał w hierarchii państwowej. I to pozwoliło mu obsadzić dwór swoimi ludźmi, podporządkować swojej woli nawet króla. Ale Bogusław Sochnacki wydaje się błądzić myślami gdzieś w przestworzach. Ubrany w luźną koszulę sprawia wrażenie artysty marzyciela wśród urzędników, ubranych w jednolite szare fraczki. Wszystko jest szare w tym labiryncie - ściany, kotary, suknie kobiet, stroje mężczyzn. Zarazem jakby mundury i robocze ubrania aktorów, którzy przedstawiają kolejną odmianę hamletowskiej "pułapki na myszy", by tą drogą zdemaskować prawdziwego zbrodniarza.
Kolorami i światłem rozbłyśnie scena dopiero w scenie orgii, którą lord kardynał urządza dla swoich bliskich i dla króla. Bo Wolsey wcale nie jest go pewny, niepokoją go wciąż jego błądzące myśli, jego roztargnienie. Chce więc go rozerwać, zająć czymś ziemskim. Na wielkim kolorowym tapczanie, zajmującym całą prawie szerokość sceny rozgrywa się orgietka starszych panów. Dziewczyny zrzucą za chwilę przeźroczyste tuniki, wino się leje, chichoty, obłapiania. Tu poznaje król Annę Boleyn. Dalszy ciąg jest znany...
Na nice obracają się wielkie plany Wolseya, że wesprze sojusz z Francją małżeństwem swego króla z królewską siostrą, Francuzką. Życie bierze górę. Po drodze ujawniają się zwykłe świństwa lorda kardynała, jego zachłanność, grabieże. Jak zwykle, gdy trzeba się pozbyć niedawnego sojusznika politycznego. Może tak i było w rzeczywistości, chociaż historia kieruje te zarzuty pod adresem jego następcy, Tomasza Cromwella. Ale wszystko jest możliwe, gdy władza uchyla się od kontroli społecznej. Dla Wolseya był to wypadek przy pracy; "taki jest los urzędu", tłumaczył królowi, gdy do tronu docierały skargi na jego łupiestwo. Tak też gra go Wojciech Pilarski - wszystko zimno skalkulowane, wszystko trzymać mocno w garści, każdy środek godziwy, gdy zbliża do celu. Oczywista, politycznego. Bo wszystko jest przecież polityką...
Obnażony przez Golińskiego system gwałtów, korupcji, prowokacji, fałszywych oskarżeń i mordów, którymi wszechwładny i wszechobecny kardynał podporządkował sobie naród w imię idei nadrzędnej czy racji stanu - nie jest niczym nowym w teatrze. W danym wypadku jest to niejako podszewka "Sześciu żon Henryka VIII", ukryte dno. I przejście do kolejnego etapu historii Anglii, znaczonego przez zakłamanych purytan z rodu Stuartów.