Artykuły

Jak oliwka bez pizzy

Złoto, dużo złota. Dobrobyt, przesyt i lookbook bliski "kanapkom z hajsem". W Centrum Kultury Zamek w Poznaniu Gob Squad pokazał swój najnowszy spektakl, "Western Society" - pisze Anka Herbut w dwutygodniku.com.

W tym zespole nie ma lidera, reżysera ani żadnej nadrzędnej instancji. Nad projektami Gob Squad pracuje się demokratycznie, w pełnym wymiarze uczestnicząc w procesie twórczym, wymieniając się funkcjami i ponosząc odpowiedzialność za zbiorowo podejmowane decyzje. Gob Squad mówią o sobie, że są "siedmiogłowym potworem, artystycznym kolektywem, który ma siedmiu dyrektorów. Schizofreniczna tożsamość, wielorako zaburzona osobowość - biseksualna, binarodowa i bilingwistyczna. Hermafrodyta siedmiu kontrolowanych freaków. Grupa, rodzinny patchwork i socjalna utopia". Wielość w jedności i jedność w wielości. Nikt z nich nie ma wykształcenia aktorskiego, a mechanizmy reprezentacji wymieniają na kondycję performerską. Poznali się w Nottingham w Anglii w 1994 roku, gdzie studiowali wówczas Alex Large, Sean Patten, Liane Sommers i Sarah Thom i gdzie z Giessen na wymianę studencką przyjechali Johanna Freburg i Berit Stumpf. Od roszady członkowskiej z 2001 roku, obok Pattena, Thom, Freburg i Stumpf z pierwotnego składu, Gob Squad tworzą obecnie Sharon Smith, Bastian Trost i Simon Will. W swoich spektaklach posługują się własnymi nazwiskami, z prywatnej sytuacji startując do budowania kolejnych wizerunków i obrazów siebie samych. W ich zespole funkcjonuje zresztą polityka odświeżającej zamiany ról: dzielą się nimi i wymieniają, za każdym razem wzbogacając o materiały wynikające z ich własnych biografii i stanów emocjonalnych oraz gwarantując projektom nieprzewidywalność jednorazowego eventu.

i co teraz?

Ich produkcje funkcjonują na granicy performansu, happeningu, instalacji multimedialnej i teledysku. Obficie czerpią z kultury popularnej, obśmiewając hollywoodzkie formaty i z improwizowanymi monologami miksują cytaty z tv. Berlińczycy współpracują już wprawdzie z teatrami instytucjonalnymi, ale przez długi czas ich projekty miały formę interwencji miejskich i akcji site-specific, przełamujących realny background teatralną stylizacją. W "House" wykorzystali opustoszały dom, którego pomieszczenia zapełnili performatywnymi akcjami, w "Work" od godziny 9 do 17 odgrywali role pracowników sterowanych biurowym savoir-vivre'em, w który nagle wdzierają się fantazje sytuacyjne i choreograficzne. "Effortless Transaction" rozgrywał się w sklepie meblarskim, pełnym baloników z napisami "zakupy to stan umysłu", a "Room Service" zakładał spędzenie samotnej nocy w pokoju hotelowym podglądanym przez widzów w konwencji Big Brothera. W spektaklu "Super Night Shot" starali się przekonać przechodniów do pocałunku z jednym z aktorów: na dwieście spektakli tylko dwa miały beznamiętny finał. Gob Squad ratują świat przed samotnością i tęsknią za intuicyjnym i niezapośredniczonym kontaktem z drugim człowiekiem. Nawet, jeśli tęskniąc i ratując korzystają z zapośredniczającej kontakt technologii.

razem osobno

W "Western Society", najnowszym spektaklu Gob Squad, pokazanym niedawno w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu w ramach programu "#nie jesteś mi obojętny", wykorzystano oldschoolowy patent karaoke, który poprzez znane wszystkim evergreeny - podobnie jak niejedna telefonia komórkowa - "zbliża" oraz "łączy ludzi". Punktem centralnym dla całego zdarzenia jest salon, będący sercem typowego domu typowej zachodniej rodziny. Zasada jest prosta: w sercu domu znajduje się salon, a w sercu salonu - tv. Gdyby do tak scentralizowanego dizajnu dorzucić teorię domowej roboty, zakładałaby ona, że zbiorowe spoglądanie w tym samym kierunku jednoczy we wspólnym doświadczeniu. Jeśli jednak wspomóc teorię praktyką, okaże się, że to, co wspólne, wcale nie musi być wspólnotowe. I że jest raczej tak, jak u Shirley Turkle w "Alone Together": nikogo nie ma tam, gdzie jest.

Początek spektaklu. W przestrzeni scenicznej kolejno pojawiają się niemal nadzy performerzy: od pełnej nagości oddalają ich peruki z długich blond włosów, okulary przeciwsłoneczne i buty na wysokim obcasie. Na zamykającej horyzont ścianie minimalistyczna projekcja - rozwój cywilizacji zapisany w postaci upływającego czasu: od momentu "One Million Years B.C" do 2014 roku. Stopniowo, przez trendy i rewolucje, lata 50. i 70., docieramy do tu i teraz.. Performerzy powoli wciskają się w złote kostiumy, których szykowność podkreśla dodatkowo złota biżuteria. Złoto, dużo złota. Dobrobyt, przesyt i lookbook bliski "kanapkom z hajsem". Jesteśmy w salonie: skórzana brązowa sofa i stolik, gdzieś z boku kilka krzeseł i sporych rozmiarów ekran, zasłaniający działania na żywo i wyświetlający teatralnie wykadrowane makra. W tak zaaranżowanej przestrzeni musi wydarzyć się coś niezwykłego: zrekonstruowane zostaje najmniej popularne i najmniej interesujące wideo na świecie. W przypadkowo znalezionym na YouTubie rodzinnym selfie występuje siedem osób. Film został odtworzony zaledwie cztery razy, dlatego Gob Squad postanawiają zrehabilitować dyskryminowane wideo i odegrać je z dokładnością 1:1, korzystając z zasobów ludzkich na widowni i ze sprzętu do karaoke. Rodzina z nagrania nie robi wiele ponad to, że jest, dlatego zadanie będzie ułatwione. Na ekranie zarysowane zostały już zresztą kształty postaci: dancing granny, ktoś tańczący z dancing granny, osoba jedząca tort oraz właściciel telefonu komórkowego.

Niespełna trzy minuty i żadnego kontaktu. Relacje między performerami, którzy będą przygotowywać widzów do odegrania zaplanowanych ról, wydają się nie mniej przyblokowane: powielając format telewizyjnych talk-show, nawet najbardziej wieloznaczne pytania upraszczają w żądaniu jednoznacznej odpowiedzi. Udany związek ze złym seksem czy nieudany z dobrym? Katolicyzm czy islam? Anglia czy Argentyna? Poznań czy Kraków? Terroryzm - dobry czy zły? Falklandy - dobre czy złe? Masturbacja czy one night stand? Rozmowy dotykające intymnych tematów sprowadzają się tu do krótkich, bezrefleksyjnych komunikatów w wersji instant. Berlińscy artyści w technologii, w komórkowych czy cyfrowych formach łączności i w mediatyzacji kultury oraz zachowań społecznych wychwytują schizofreniczny pierwiastek, który z jednej strony umożliwia i ułatwia kontakt, z drugiej zaś upośledza jego najbardziej pierwotne i naturalistyczne warianty.

OMG! VIP!

Do ożywienia figur z YouTube'a Gob Squad potrzebują widzów. Jak ich przekonać, żeby weszli na scenę? Siedem pluszowych maskotek - gatunki problematyczne ze względów kulturowych lub ekologicznych - zostaje rzuconych w stronę widowni. Orangutan, niedźwiedź polarny, karp... Zadziwiająco szybko i łatwo złote bilety do złotego świata sceny znajdują właścicieli. Rzadko się zdarza, by polska publiczność tak ochoczo reagowała na interakcję, ale Gob Squad są profesjonalistami w uwodzeniu. Zapewniają, że każdy, kto znajdzie się w ich salonie, uzyska nieograniczony dostęp do strefy VIP, ulokowanej w bocznej części sceny: szampan, piwo i Ferrero Rocher. It's crazy! Just crazy! Oh, wow! OMG! VIP!

Zaproszeni na scenę widzowie zostają ustawieni w odpowiednich pozycjach, a następnie otrzymują słuchawki, uniemożliwiające im wprawdzie komunikowanie się między sobą, ale gwarantujące dyskrecję wydawanych im zdalnie komend. W spektaklach Berlińczyków widzowie bardzo często stają na placu budowy efektów specjalnych, gdzie polityka przyjemności miesza się z hiperrealistycznym konstruowaniem nie tyle samych działań, co ich efektów. Widzowie mechanicznie wykonują zasłyszane w słuchawkach polecenia, tracąc tym samym kontrolę nad ogólnym wydźwiękiem scenicznego obrazu. Rekonstrukcja rodzinnego party z karaoke w tle zdaje się trwać w nieskończoność: dancing granny tańczy, ktoś tańczy z dancing granny, ktoś obok je ciasto, a ktoś inny bawi się telefonem komórkowym. Każdy najmniejszy gest zostaje zarejestrowany i odtworzony. Nawet gdy widzowie-aktorzy przechodzą do strefy VIP, na ekranie wciąż reprodukowany jest obraz sprzed kilku czy kilkunastu minut. Kiedy zaś na koniec stają twarzą w twarz z obrazem siebie samych tańczących jako dancing granny lub jedzących ciasto, kadry na ekranie zaczynają płowieć i powoli rozpuszczają się w slow motion.

jak wirus bez organizmu

W poprzedzającym "Western Society" spektaklu "Dancing About" wystąpił owad: modliszka Maria de Mantis zdechła po dziesięciu tygodniach eksploatacji spektaklu. Modliszki żyją samotnie, są drapieżne, praktykują kanibalizm i zabijają swoich partnerów. Inny projekt Gob Squad, "Calling Laika" z 1998 roku, rozgrywający się na jednym z parkingów we Frankfurcie nad Menem, został zainspirowany biografią sławnego psa, który wysłany w kosmos, umarł samotnie gdzieś na orbicie okołoziemskiej. W "Western Society" samotność wyziera spomiędzy ciasno ułożonych jeden przy drugim pop-cytatów, wideo-symulacji i medialnych bon motów. I niby jest wesoło, a przecież i tak czujemy się jak modliszka w akwarium, jak Łajka w kosmosie, jak "oliwka bez pizzy" i salon bez telewizora.

***

Anka Herbut, absolwentka dramatologii UJ i dramaturgii IT, doktorantka w Instytucie Europeistyki UJ. Dramaturżka, krytyczka teatralna, radykalna bajkopisarka i słowotwórczyni w zakresie art-nejmingu i copyleftu. Należy do wrocławskiego kolektywu artystycznego IP Group. Jej główny obszar badań to relacje polityki i sztuki, performatyka, gender/queer studies oraz nowe media. Pracuje nad projektem łączącym dramaturgię ciała z polityką tożsamości. Współpracuje z gazetą teatralną "Didaskalia", "Notatnikiem teatralnym" i portalem dwutygodnik.com.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji