Bądź mi opoką
Znowu dobry spektakl. Sztuka angielskiego dramaturga opowiada o młodzieży robotniczej Londynu a dokładniej o jej zajęciach, jeszcze dokładniej - o jednym, groźnym w rezultacie: kibicowaniu piłce nożnej. Chodziło o przesławną drużynę Manchester United, której młodociani kibice oddawali religijny, fanatyczny (lub: narkotyczny) kult...
Trzech młodych chłopców żyje przez cały tydzień nadzieją na kibicowanie meczom w sobotę. To kibicowanie jest sensem życia, wszystkim. Zamiast innych, zamiast czegokolwiek. Jeden z trójki ma wprawdzie wątpliwości co do owego kibicowania, chce inaczej - marzy o wojsku, o kadetach. Każdy - chce być z kimś, w tłumie, w organizacji. Pod jakimiś barwami, pod czyjąś egidą, w masie. Wtedy są silni, mocni - siłą grupy, przynależności. Kibicowanie drużynie futbolowej łatwo przeradza się w zdegenerowaną fascynację siłą zbiorowości. Marsze wieczorne kibiców (Kiedy w Londynie polecą szyby...) Manchester United przypominają już pochody faszystowskie.
Spektakl był niespodzianką: młodzi aktorzy okazali się i wiarygodni, i wrażliwi, i - nawet - wstrząsający jako signum temporis...
Reżyser Andrzej Titkow może być z tego "Bądź mi opoką" (notabene: tak się zaczyna hymn stadionu w Wembley, jednocześnie - pieśń kościelna, o czym kibice zdają się już nie pamiętać) w pełni zadowolony. A widz zobaczył jeszcze jedną porcję zagrożeń świata współczesnego, obcego jeszcze, jeszcze nie u nas - ale kiedyś...