Artykuły

Kiedyś japiszon dziś lewaczka?

- Nie namówisz mnie na podsumowania. Nie cierpię tego. Nie będę tworzyła na potrzeby naszej rozmowy swojej historii, tym bardziej że mam raczej ochotę wszystko kwestionować i odrzucać - mówi Monika Strzępka w Wysokoch Obcasach.

Mike Urbaniak: Pięknie pachnie, co ugotowałaś? Monika Strzępka: To prawdopodobnie zupa pieczarkowa. M.U.- Myślałem, że ty nie gotujesz. M.S. - Nasza kuchnia - nie ma co ukrywać - została zrobiona dla Pawła Demirskiego, bo to on głównie w naszym domu gotował, a kucharzem jest świetnym. I oczywiście, jak już się do tego zabrał, to na całego, jak to Paweł. Przestudiował stosy książek kucharskich i wyśledził najlepsze blogi kulinarne.

Prymus także w kuchni.

- Ale pewnego razu powiedział: "Pierdolę to!", i przestał gotować, przez co nasze kulinarne życie domowe podupadło. Ja stanęłam przy garach, kiedy jakieś dwa miesiące temu przeszłam na weganizm.

Dlaczego na weganizm?

- To był proces. Najpierw zrezygnowałam z mleka, potem z jajek, które zawsze uwielbiałam. Decydujący był aspekt etyczny, oczywiście. Któregoś razu stanęłam przed lodówką w dziale mięsnym, spojrzałam na to, co tam leży, i trochę bezwiednie powędrowałam do działu ze zdrową żywnością. Obkupiłam się i zaczęłam gotować.

Kto cię nauczył gotować? Mama?

- Dobre pytanie, chyba nie. To znaczy nie przypominam sobie jakichś specjalnych lekcji, ale umiem zrobić sporo rzeczy w kuchni. Pamiętam, że kiedy urodził się Łukasz, młodszy z moich braci, to upiekłam babkę piaskową, wzięłam pod pachę rodzeństwo i z tym ciastem pojechaliśmy do mamy do szpitala w Tuchowie. Taka byłam rezolutna.

A gdzie był tato?

- Jak to gdzie był tato? Prawdopodobnie świętował narodziny kolejnego dziecka.

Jechaliście pekaesem z Lichwina do Tuchowa?

- Tak, to jest parę kilometrów.

Lichwin to twoja rodzinna miejscowość.

- Spora wieś z kościołem. Mieliśmy kawałek pola i trochę zwierząt. Dzisiaj zostały już tylko psy. Teraz będziemy mówić o moim wiejskim dzieciństwie?

Tak.

- Ale ja już się o nim nagadałam, nie chcę więcej. Wywaliłam z siebie te opowieści przy okazji robienia "W imię Jakuba S." w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Nie żebym miała ten temat już przepracowany, ale nie chcę wchodzić znów w tę narrację pod tytułem: "Dziewczyna ze wsi została uznaną reżyserką. Jak to możliwe?".

Byłaś najstarsza?

- A ten znowu swoje! Tak, w całej wsi.

O rodzeństwo pytam.

- Tak, byłam najstarsza i miałam chujowe dzieciństwo, bo musiałam się zajmować rodzeństwem: Elą, Anią, Łukaszem, Krzyśkiem i Karoliną. Razem ze mną była nas szóstka.

A rodzice czym się zajmowali?

- Mama jest gospodynią domową, ojciec murarzem.

W Lichwinie była szkoła?

- Była podstawówka, ale po lekcjach trzeba było robić to, co robią wszystkie dzieciaki na wsi: zbierać siano, kopać ziemniaki. Wakacje to też było zapierdalanie.

Codziennie po szkole była robota?

- Tak, ale też był czas na własne pasje. Zawsze dużo czytałam, co nie było proste w domu pełnym ludzi. Zamykałam się w łazience albo czytałam pod kołdrą, z latarką w ręku.

Skąd miałaś książki?

- Na polu je wykopałam! No jak to skąd? Z bibliotek: szkolnej, wiejskiej i gminnej. Kiedyś były na wsi biblioteki, wiesz?

A w domu w ogóle się czytało?

- Tato czytał dużo kryminałów. Mama prenumerowała dużo kobiecych pism.

Byłaś dobrą uczennicą?

- Oczywiście, wzorową - akademie, wierszyki, te sprawy. Ale słabo to pamiętam. Wcześnie za to zaczęłam się buntować. Nie podobało mi się na przykład to, że to dyrektor szkoły wyznacza przewodniczących samorządu, bo uważałam, że powinny być demokratyczne wybory. Czułam się też ciągle niesprawiedliwie oceniana i nieustannie podchodziłam do egzaminów komisyjnych. Wyprowadziłam też kiedyś całą szkołę na wagary.

Byłaś utrapieniem dla nauczycieli?

- Nie dla wszystkich. Przede wszystkim byłam przemądrzałą małą pizdą, ale miałam chyba prawo reagować, kiedy nauczycielka pisała na tablicy temat z trzema błędami, nie?

Rodzice byli wzywani do szkoły?

- Kiedyś wezwano ojca, bo podrobiłam jego podpis na usprawiedliwieniu. On zachował się wspaniale i stanął po mojej stronie. Stwierdził, że podpis jest znakomicie podrobiony i należy mi się szacunek za świetnie wykonaną robotę.

Potem wyjechałaś do liceum.

- Do Tarnowa. Ale to nie było tak, że wiejska dziewczynka wyjechała pierwszy raz do miasta. Do Tarnowa jeździłam już jako kilkulatka, po zakupy. Nocowałam u cioci i na drugi dzień wracałam pekaesem z tymi wszystkim salcesonami w siatach.

Od piątej klasy jeździłam też do Tarnowa na angielski. Ciocia Zosia, bratowa dziadka, uznała, że nie wolno mnie tak zostawić, bo jestem zdolna. Raz w tygodniu jeździłam więc na angielski do zakonu urszulanek. Szybko się jednak okazało, że to nie ma sensu, bo siostra Karola (lat 98) nie bardzo już się nadawała do uczenia. Poszłam więc do Pałacu Młodzieży i zapisałam się na wszystkie zajęcia, jakie tam były: judo, taniec, gitarę - co tylko chcesz.

A gdzie mieszkałaś? W internacie?

- Miałam wujka, który mieszkał w Holandii i w Tarnowie miał dom. Jemu było na rękę, że ktoś będzie w tym domu mieszkał, a ja nie musiałam się tłuc po internatach. Wprowadziłam się do jego wielkiego domu i byłam królową Tarnowa.

Która postanowiła, że kim chce zostać?

- Proszę cię, jak to kim? Reżyserką!

Naprawdę?

- Tak, ale filmową. A musisz wiedzieć, że reżyserowałam już w podstawówce. Była to "Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków", grała cała klasa. Ja byłam złą królową. Chcesz do zupy wegańskiej śmietany z nerkowców?

A przed reżyserią były jakieś marzenia?

- Zakonnica! Miałam totalny religijny odjazd (Demirski uważa, że ja kiedyś zostanę prawicową dewotką) i chciałam iść do klasztoru. Przez rok chodziłam codziennie do kościoła, a kiedy raz babcia mnie nie obudziła i nie poszłam na poranną mszę, wpadłam w depresję.

Ojej, to ty byłaś radykalna od małego.

- Tak, do dzisiaj noszę kolczatkę na udzie. Chcesz zobaczyć?

W tarnowskim liceum nie bawiłaś długo i po roku przeniosłaś się do Krakowa. Dlaczego?

- Ciągnęło mnie do kina i do teatru, a w Krakowie było liceum teatralne, do którego złożyłam papiery. My tak będziemy teraz o tej szkole pierdolić?

Tak.

- Wspaniale.

Nie lubisz opowiadać o sobie?

- Raz lubię, raz nie. Mamy problem z takimi rozmowami o dzieciństwie i młodości, bo w nich się zawsze mitologizuje. Musisz wybrać jakąś narrację. I albo popadasz w sentymentalizm, albo pastwisz się nad przeszłością.

Bałaś się Krakowa czy jechałaś do niego podekscytowana?

- Nie miałam lęków. Jeśli się bałam, to księdza Kuliga, bo mnie szarpał za uszy, kiedy nie pamiętałam siedmiu grzechów głównych. Z Krakowa się cieszyłam jak dziecko, które całe życie jest na wsi i nagle trafia do świata z telefonem na żetony i lodami z automatu.

Czyli ucieczka z wiochy.

- Pewnie tak, choć oczywiście dzisiaj myślę cieplej o Lichwinie. Najważniejsze było jednak to, że znalazłam się w wymarzonej szkole, gdzie miałam zajęcia teatralne. Najpierw mieszkałam w internacie, ale po tygodniu mnie wyrzucili, bo wpuściłyśmy z dziewczynami chłopaków przez okno. Potem była stancja u starszych państwa, aż w końcu wynajęłam pokój u studentki Akademii Muzycznej. Znalazłam się w gronie superludzi, artystów - to miało na mnie duży wpływ.

Miałaś w Krakowie kompleks dziewczyny ze wsi?

- Miałam go bardziej w Tarnowie, gdzie matka mojej przyjaciółki zasugerowała, żeby się ze mną nie zadawała, tylko spędzała czas z kimś ze swojego stanu. Pamiętam, że miałam problem z mówieniem, skąd jestem i ile mam rodzeństwa.

Bo jak rodzina wielodzietna, to patologiczna?

- Patologiczna i biedna.

Miałaś w tym Krakowie jakiegoś chłopaka?

- Proszę cię, tylko nie o chłopakach! Demirski mnie zabije! Żadnych chłopaków! Teraz gadajmy o teatrze.

Pamiętasz swój pierwszy raz?

- No chyba, kurwa, żartujesz!

Pytam o teatr.

- O! Jaki dowcipniś z redaktora! Pierwszy raz do teatru zabrał mnie tato na "Tomcia Palucha" w Tarnowie, więc dzisiaj uważa, że od niego się wszystko zaczęło.

A świadomy pierwszy raz w teatrze?

- To był chyba "Kalkwerk" Krystiana Lupy, druga klasa liceum. A w pierwszej klasie byłam na "Metrze" w Warszawie z wycieczką szkolną. Kupiłam sobie w "szczękach" pod Pałacem Kultury plisowaną spódnicę i T-shirt z Jimem Morrisonem. Najbardziej zainteresowało mnie to, że tytuł spektaklu pojawia się wyświetlony laserowo, i zastanawiałam się cały czas, jak to działa. W związku z tym nie pamiętam za bardzo, o czym był spektakl.

Zdawałaś na reżyserię do łódzkiej Filmówki.

- Kilka razy. Myślałam oczywiście o teatralnej reżyserii, ale nie miałam na nią odwagi. Czułam, że nie jestem jeszcze gotowa, że to za wysokie progi, zdawałam więc na filmową. Nie przyjęli mnie.

Potem próbowałam w Krakowie i Warszawie, gdzie w końcu się dostałam.

Nauczyłaś się czegoś w szkole teatralnej?

- Czegoś pewnie tak, choć szybko zdałam sobie sprawę, że jest tam niewiele osób, od których można się czegokolwiek nauczyć. Na pewno prof. Wojciech Siemion i prof. Jan Kulczyński - to były ważne spotkania. Chociaż tego, czego mnie nauczył Kulczyński, nie doceniałam w szkole, tę wiedzę doceniłam później.

Ze szkołą teatralną było podobnie jak z poprzednimi szkołami. Znów się wkurzyłaś i odeszłaś, tym razem na trzecim roku. Dlaczego?

- Bo włożyłam ogromny wysiłek w przygotowanie przedstawienia, pracowałam nad nim z zespołem pół roku i nagle się okazało, że nie możemy dostać sceny na próby generalne, a właściwie możemy, ale najwyżej na jedną. Gigantyczny wysiłek włożony w przygotowanie przedstawienia był niczym w porównaniu z wysiłkiem włożonym w walkę z biurokratyczno-upierdalającą machiną szkoły. To było żenujące i po prostu odeszłam.

I dzisiaj nie masz tytułu magistra. Żałujesz?

- Przecież ty mnie tymi pytaniami wykończysz! Nie żałuję!

Szybko zaczęłaś zarabiać niezłą kasę, prawda?

- Dostałam prezent od losu i jeszcze na akademii zaczęłam robić eventy i filmy promocyjne. To była niezła szkoła, myślę, że dzięki niej umiem dzisiaj postawić spektakl w scenografii w czasie znacznie krótszym, niż to się zwyczajowo robi, umiem ustawić światło w trakcie próby generalnej i jeszcze parę innych rzeczy.

"Monikę znałem jeszcze z czasów, kiedy chodziła ubrana na kolorowo i miała bardzo intensywnie umalowane usta na czerwono. () Myślałem sobie wtedy, że to taka panienka, która kręci się po celebryckich klimatach i robi eventy w Warszawie" - mówił o tobie Maciej Nowak w wywiadzie dla "Notatnika Teatralnego".

- To był taki czas, dużo pracowałam i dużo balowałam. Zarabiasz kasę, ale tak zasuwasz, że kiedy masz przerwę, to odreagowujesz i wszystko rozpierdalasz. Może i byłam wyszminkowaną lampucerą, nie wypieram się tego. Tylko błagam, nie popadajmy teraz w ten banał, że kiedyś japiszon, a dzisiaj lewaczka.

I jak ta moja zupa? Może za mało soli?

Wkurzyła cię ta Nowakowa wypowiedź?

- Niech Maciek lepiej opowie, jak robił mi sceny zazdrości o Demirskiego i mówił, że weszłam do teatru na Pawła plecach!

O tym też opowiadał i przepraszał za to.

- I ja mu niby wybaczyłam, ale nie do końca. Jak uklęknie przede mną i powie: "Wybacz, królowo!", to może wtedy puszczę wszystko w niepamięć. A tak poważnie, to mieliśmy kiedyś wielką przebaczeniową imprezę w Wałbrzychu i puściliśmy świństwa w niepamięć. Maciek jest jedynym człowiekiem, u którego zrobiłabym w ciemno spektakl, gdyby dostał jakikolwiek teatr.

I to właśnie on poznał cię z Demirskim. Miłość od pierwszego wejrzenia?

- Co to, kurwa, ma być? Wywiad rzeka? Miało być o teatrze!

To jest o teatrze.

- Nowak kierował wtedy Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, a Demirski był tam kierownikiem literackim. Byłam z Maćkiem umówiona na robienie spektaklu, ale gdy mi odebrano reżyserię w Kielcach, zadzwoniłam do niego i powiedziałam, żeby się zastanowił, czy na pewno chce mnie zatrudnić. Nowak westchnął ciężko i powiedział: "Przyjeżdżaj!". W Wybrzeżu przedstawił mnie Pawłowi i zaczęliśmy pracę nad spektaklem. To był Szekspir.

"Szeks Show presents: Yorick, czyli spowiedź błazna", z którym mieliście jechać do Armenii.

- Jaki obcykany pan redaktorek!

I to był początek pracy i początek związku?

- Tak, choć kiedy się poznaliśmy, nie mieliśmy o sobie najlepszego zdania. Ja myślałam o Pawle: "Co za smutny chuj", a on o mnie: "Co za głośna pizda". Ale w końcu przyszła wiosna i ja mu zaczęłam mówić: "Boże, jaki ty jesteś zdolny", a on do mnie: "Nie, to ty jesteś świetna". Jakoś tak.

Wy się nieustannie kłócicie.

- Sprzeczamy się o wszystko, o "Oczyszczonych" Warlikowskiego - przez dwa miesiące. Czy to jest "estetyzacja cierpienia", czy nie? Ale o wielu rzeczach myślimy też wspólnie, bo spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, także zawodowo. Jest między nami rodzaj porozumienia, często mamy te same riposty. Nagle się okazało, że jesteśmy jednym organizmem.

Prawie rok później

-Mam karkówkę w piekarniku. Chcesz?

To wegańska karkówka z nerkowca?

- Tak, na wegańskiej słoninie!

Co się stało, że jesz mięso?

- A co? Prowadzisz teraz kącik kulinarny w "Wysokich Obcasach"?

Przecież byłaś weganką.

- W wakacje musiałam się zająć swoim zdrowiem, które zaczęło podupadać, i postanowiłam się leczyć żywnością, żeby nie skazywać się na branie do końca życia tabletek na nadciśnienie, nie zajmować się tarczycą i stawami. Postanowiłam uwierzyć w boczek.

Wegańska dieta cię tak wykończyła?

- O nie, nie wrobisz mnie tu w żadną antywegańską propagandę! Nie wierzę też, że wegetarianie mają mniejsze mózgi, jak sądzą niektórzy.

Miałam zawsze taki problem z jedzeniem, że nie chciałam się za bardzo nim zajmować, bo w życiu jest trochę ważniejszych spraw, a weganizm jest wymagający. Dieta wysokotłuszczowa spowodowała, że nie muszę się jedzeniem zajmować. Po prostu jem.

Do kuchni wpada Jeremi, syn Moniki i Pawła.

Mamusiu!

Kochanie, ja tu udzielam wywiadu wujkowi Mike'owi. Idź z tatusiem na spacer.

Nie chcę!

To idźcie do teatru na "Dzieci z Bullerbyn".

Nie chcę!

Ale tam gra wujek Kłak i wujek Pempuś.

O Boże!

I co z tym mięsem?

- W teatrze jest nietypowy czas pracy. Próby trwają od 10 do 14 i od 14 do 22. W takim trybie nie da się przestrzegać zasady regularnych posiłków, bo ja wracałam na przykład do domu po 22 i się nażerałam. Teraz jem, kiedy i ile chcę, i czuję poprawę jakości życia. Nie odczuwam głodu, nie mam uczucia senności po posiłku, jem dwa-trzy razy dziennie, więcej nie potrzebuję. Zmieniłam po prostu wiarę.

Do kuchni wchodzi Paweł Demirski.

- Słyszę to już setny raz.

- Pawełku, ale pomyśl o czytelniczkach "Gazety Wyborczej". To może być dla nich żywieniowa noc teczek!

I teraz już nie jesteś głodna i odpuściły ci dolegliwości?

- Tak, mogę w skrajnych przypadkach nie jeść przez cały dzień i nie odczuwać głodu. Poza tym w ciągu czterech miesięcy schudłam 12 kilo i stawy już działają jak należy.

Na czym polega dieta wysokotłuszczowa?

- Na tym, że jesz dużo zwierzęcego tłuszczu. Je się mniej, bo tłuszcz jest wysokokaloryczny. Jak upiekę karkówkę, to ją żremy przez tydzień, albo kaczkę, oczywiście unurzaną w tłuszczu. Te proporcje są ważne. To nie jest dieta białkowa, która niszczy nerki. Po odstawieniu cukrów i węglowodanów przeszła mi ochota na jedzenie "obfitości rozmaitości". Zakupy trwają kwadrans. Na śniadanie jem na przykład jajka smażone na smalcu. Jajka uwielbiam i zjadam w wielkich ilościach. Oczywiście w tym zestawie smalec jest równie ważny jak jajka.

Ale jajka podobno dostarczają dużo złego cholesterolu.

- To są brednie wmawiane ludziom przez przemysł farmaceutyczny i lekarzy będących na jego usługach! Cholesterol mam w normie, poziom cukru i ciśnienie też. Oczywiście te normy też zostały celowo zaniżone, żeby ludzi faszerować chemią. Dzięki zaniżaniu norm zyski firm farmaceutycznych są niebotyczne.

Rozmawiamy o jedzeniu nie bez powodu. Jest mu poświęcona ostatnia sztuka Pawła Demirskiego "Bierzcie i jedzcie", którą wyreżyserowałaś w Teatrze Rozrywki w Chorzowie.

- Zrobiliśmy ją, bo poczuliśmy, że coś tu jest nie tak. Mam 37 lat, idę do lekarza i on mi od ręki przepisuje tony tabletek! "A jak nie zadziałają?" - pytam. "To przepiszemy inne". Masakra! A może ktoś by chciał się zastanowić nad przyczynami, a nie tylko leczyć skutki? Może jakiś lekarz zadałby sobie pytanie, skąd to moje nadciśnienie? I czy rzeczywiście to jest nadciśnienie, czy tylko normy są tak wyśrubowane, żeby można było zarabiać ciężką kasę na tabletkach na nadciśnienie?

Bardzo mi się podoba, że tak działacie. Wkurza was coś i robicie o tym spektakl.

- To jest chyba uczciwe, nie?

Jest.

-I chyba niewyjątkowe, bo każdy reżyser robi spektakl o tym, co go interesuje. Kiedy Agnieszka Glińska wystawia "Wiśniowy sad", to przecież nie dlatego, że ma go w dupie, tylko że coś w tym tekście na danym etapie życia i twórczości zobaczyła i chce się tym podzielić z innymi. To prawo i zadanie każdego artysty.

Oczywiście można myśleć o naszej teatralnej twórczości jak o artystowskim narcyzmie - bo co to ma kogo interesować, z jakimi problemami my się aktualnie mierzymy? Co kogo obchodzą nasze prywatne sprawy? Ale my mamy poczucie, że istnieje jakaś wspólnota, że kiedy nas coś boli, to boli też innych.

W "Bierzcie i jedzcie" zajmujemy się ciałem, dietą, otyłością - tym, co zajmuje niemal wszystkich. Nie znam nikogo, kto choć raz nie był na jakiejś diecie. Nalać ci rosołu?

Często się wam zarzuca, że siejecie propagandę.

- A kiedy ktoś mówi, że jajka podnoszą poziom cholesterolu, to nie jest to propaganda, prawda? Dlaczego w takim razie propagandą jest to, co my mówimy? Dlaczego wierzysz im, nie nam? Albo odwrotnie? Skąd jesteś pewien tego, co wiesz? A słonina leczy? Jest dobra na płuca? Tak czy nie? Prawda czy bzdura? Gdzie to sprawdzisz? U swojego lekarza rodzinnego czy u wróżki?

Wierzysz nieustannie, że swoimi spektaklami zmieniasz świat?

Tak, bo robienie teatru bez wiary, że można zmienić coś w ludzkim myśleniu, w nawykach, rozłupać stereotyp, rąbnąć w jakiś beton, jest bez sensu.

Ale do teatru w Polsce chodzi garstka ludzi.

- Dlatego interesuje mnie robienie teatru, który jest w stanie wyjść poza szczuplejące ramy działów kulturalnych.

Może powinnaś zacząć kręcić filmy? Do kina chodzą miliony.

- Powinnam i chcę, ale w teatrze mam - nazwijmy ją, choć nie jest to najlepsze słowo - wygodną pozycję z punktu widzenia wolności artystycznej. Mniej cenzorsko-komercyjnego nadzoru. Jednocześnie nie lekceważę widza - na naszych spektaklach mamy komplety.

W kinie jednak znacznie silniejsze jest myślenie: wiemy, co się dobrze sprzedaje. W związku z tym nie ma w nim miejsca na to, co - być może - dobrze się sprzeda, ale producenci i dystrybutorzy o tym nie wiedzą.

Teatr publiczny to ostatnie miejsce w Polsce, w którym można robić ryzykowne artystyczne rzeczy?

- Wymień mi dziesięć takich teatrów.

Mogę pięć.

- No widzisz! Tak, są takie teatry w naszym kraju, które nie boją się ryzyka, ale można je policzyć na palcach jednej dłoni.

I ty w nich reżyserujesz.

- Zgadza się, choć propozycji mamy z Pawłem bardzo dużo, niemal zewsząd. Sytuacja się odwróciła. Kiedyś my lizaliśmy dyrektorskie klamki, teraz dyrektorzy zabiegają o nas.

Kiedyś były próby cenzurowania twoich spektakli. A dzisiaj?

- Nie przypominam sobie, żeby ostatnio ktoś chciał mnie cenzurować. Tylko też wyjaśnijmy, co uważamy za cenzurę. Kiedyś napisałeś na Facebooku, że jak będziesz stary, to opublikujesz książkę ze swoimi wywiadami z artystami przed autoryzacją i po niej, bo to dużo mówi o rozmówcach. I czy ja powinnam wziąć to sobie teraz do serca? Zmieniać coś podczas autoryzacji czy nie? Czy to jest forma nacisku na mnie, czy nie? Czy to jest cenzura?

Czujesz, że wycięłaś swoją drogę teatralną maczetą?

- Czuję to każdym zakwasem swoich mięśni.

Napociłaś się przy tym?

-Tak. A co? Chciałbyś teraz wiedzieć, z kim się napociłam?

Oczywiście.

- To długa lista, nie ma tu na nią miejsca.

Od twojego reżyserskiego debiutu w Czeskim Cieszynie minęło dziesięć lat. Jesteś już dekadę na scenie.

- Chyba w palarni!

Co to był dla ciebie za czas?

- Nie namówisz mnie na podsumowania z okazji okrągłej rocznicy. Nie cierpię tego. Nie będę tworzyła na potrzeby naszej rozmowy swojej historii, tym bardziej że mam raczej ochotę wszystko kwestionować i odrzucać. Poza tym nie wiem, co to był za czas te dziesięć lat. Bo co? Mam ci powiedzieć, że to była droga krzyżowa przez mękę? Albo że było wspaniale i wysiłek się opłacił?

Wiem, że aktorzy uwielbiają z tobą pracować. Wiesz dlaczego?

- Bo jestem przekochana!

A oprócz tego?

- Może dlatego, że lubię swoją robotę i staram się wykonywać ją uczciwie. Poza tym nie umiem pracować w sytuacji konfliktu. Konflikt mnie nie napędza, tylko rozwala. Wszystkie ewentualne kwasy w zespole muszą być natychmiast zneutralizowane. Nieraz się oczywiście wydrę, jasne, ale takie metody stosuję raczej wobec aktorów, z którymi się znam i pracuję od lat. Przecież nie będę na przykład z Michałem Opalińskim uprawiała dyplomacji, tylko ryknę: "Opal, ty pedale! Co ty, kurwa, odpierdalasz?". On na to: "Jebaj się, homofobko!". I mamy porozumienie.

Podczas twoich prób "kurwy" latają na prawo i lewo, ale odnoszę wrażenie, że to są "kurwy" z miłością.

- Bo ja przecież nie wyzywam ludzi, nie upokarzam ich. Najlepszym na to dowodem jest chyba to, że aktorzy, z którymi robiłam spektakle, chcą je nadal ze mną robić.

Wspomniałaś Marcina Pempusia, Andrzeja Kłaka, Michała Opalińskiego - to znakomici aktorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu, którzy są uważani za "aktorów Strzępki". Kto jeszcze jest na liście i co to znaczy "aktor Strzępki"?

- Nie będę tu tworzyła żadnej listy nazwisk, bo ci, o których zapomnę, poczują się pokrzywdzeni. Ale tak, mam w wielu teatrach aktorki i aktorów, z którymi lubię pracować i vice versa. To są ludzie, których poznawałam na różnych etapach mojej pracy zawodowej. Inna chemia była między mną a Agnieszką Kwietniewską, inna między wymienionymi przez ciebie chłopakami, inna z Marcinem Czarnikiem czy Dorotą Pomykałą, jeszcze inna z Kasią Strączek, Aloną Szostak, Anią Radwan, Krzysztofem Draczem czy Krzysztofem Globiszem. To zbiór kompletnie różnych artystów. Tajemnica naszej chemii tkwi w tym, że nie ma tu jednego typu relacji, osobowości, modelu pracy. Po prostu dzieje się albo się nie dzieje. O nich wszystkich mogę powiedzieć: to wysokiej klasy profesjonaliści.

Dlaczego nie uczysz w szkole teatralnej?

- Dostałam takie propozycje z Wrocławia i Krakowa, ale się finalnie okazało, że bez tytułu magistra nie mogę uczyć.

To może powinnaś go zrobić?

- A czy przybędzie mi od tego kompetencji? Nie sądzę. Nie będę robiła tego zniesławionego dziś magistra po to, żeby spełnić jakieś absurdalne wymogi. Dowodem na moją zawodową kompetencję są moje spektakle. Jeśli szkole to nie wystarcza, to niech szkoła żałuje. Wiem, że to, co mówię, jest pyszne, ale sorry.

Dorobiłaś się wielkiego wora nagród

- Jaki wór? Widzisz tu jakiś wór z nagrodami?

Nie wiem, co z nimi zrobiłaś, ale je w każdym razie dostałaś. Ostatnio, dwa miesiące temu, uznano cię za najlepszą reżyserkę na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym "Boska Komedia" w Krakowie. Co ci robią nagrody?

- Kiedy się pojawiły, były oczywiście satysfakcją, bo przypominam ci, że wcześniej krytycy lali nas nieustannie po mordach. Te pierdziele nic nie rozumiały z naszych spektakli, były do naszego teatru niechętne. Dopiero po jakimś czasie coś im się przestawiło, coś dotarło to tych kapuścianych głów.

O twoich spektaklach pisali, że to tania publicystyka. Denerwowałaś się?

- Denerwowałoby to mnie, gdybym uprawiała sztukę krytyczną i wszyscy by się ze mną zgadzali. To by oznaczało, że w złe miejsce przypierdalam.

Z krytyki czerpie się energię, choć oczywiście jest to bolesne. Trzeba mieć skórę słonia, żeby to znieść.

Dzielisz swoje zawodowe życie na przed i po Demirskim?

- Nie muszę tego robić, wszyscy robią to za mnie. Ale tak, nasze spotkanie było bardzo ważne. Dla mnie na pewno.

Choć kiedy myślę sobie o naszych początkach, to nie mogę w nie uwierzyć. Nie było wcale wesoło, nikt się o nas nie bił. Właściwie decyzja, że będziemy wspólnie pracować, wzięła się z braku perspektyw. Mieliśmy - każde z osobna - jakieś zaczątki rozmów z Krzysztofem Mieszkowskim, który wtedy zaczynał kierować Teatrem Polskim we Wrocławiu, i z Piotrkiem Kruszczyńskim, szefem wałbrzyskiego teatru, ale czuliśmy, że oni macają grunt i chuj z tego będzie. Wtedy postanowiliśmy zewrzeć szeregi. Demirski wymyślił, żeby im wysłać krótkie opisy naszych wspólnych projektów. Udało się.

Kiedy przestałaś słyszeć, że weszłaś do teatru na plecach Demirskiego?

-Nie potrafię tego umieścić na osi czasu, ale nastąpiła gdzieś taka zmiana, że ci, co patrzyli na mnie spode łba, zaczęli się nagle do mnie łasić. Ta niezdolna okazała się taka zdolna.

Masz już mocną pozycję. Czujesz, że są wobec ciebie większe oczekiwania niż wobec innych reżyserów? Masz gwarantować sukces?

- Istnieje takie obciążenie, ale nie wiem, na ile to jest prawda, a na ile moja projekcja. Coś w każdym razie jest na rzeczy. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie. Podgrzewać już karkówkę?

Tylko powiedz mi jeszcze - czy wierzysz w życie pozateatralne?

-Tak i zamierzam się nim intensywniej zająć. Bo my po prostu nie mamy życia poza teatrem: albo w nim siedzimy, albo o nim nieustannie gadamy w domu.

Paweł Demirski: Monika, co ty pierdolisz?

Paweł, to jest mój wywiad!

**

Monika Strzępka - ur. w 1976 r. Jedna z najważniejszych polskich reżyserek teatralnych. Pracuje w tandemie z dramatopisarzem Pawłem Demirskim. Ich "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł" czy "Niech żyje wojna!!!" (Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu) wprowadziłu ich do teatralnej ekstraklasy. Zrobili wspólnie 14 spektakli.Sa para także prywatnie, maja syna Jeremiego, mieszkają we Wrocławiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji