Artykuły

Jan Peszek o sobie: "Dośpiewanie. Autobiografia"

Janeczku, życie jest piękne i krótkie jak przeciąg. Tak powiedziała babka Stefania JANOWI PESZKOWI na kilka dni przed śmiercią. Po latach aktor wplata wspomnienie w projekt pod tytułem "Dośpiewanie. Autobiografia". Premiera 24 lutego na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru w Krakowie

Gabriela Cagiel: Od 38 lat, wciąż wzbudzając gorące emocje, gra pan "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". Teraz dołączy do niego "Dośpiewanie. Autobiografia". Czy to w jakimś sensie druga część scenariusza?

Jan Peszek: Z pewnością to druga część wieczoru. "Dośpiewanie. Autobiografia" to odpowiedź 70-letniego aktora na kilka pytań, które taka rocznica urodzinowa sama nasuwa. Nie oznacza to, że się jakoś specjalnie rym przejmuję, bo jest wręcz przeciwnie, ale chciałem uniknąć całego zgiełku wokół tak zwanego obchodzenia jubileuszu. Jako człowiek czynu pomyślałem, że najlepiej będzie ufundować sobie taki prezent w postaci działania teatralnego, w którym wątki, specyficznie wybierane urywki z mojej autobiografii, będą pożywieniem dla scenariusza tej drugiej części.

Od historii się zaczęło?

- Poniekąd. Od początku nie wyobrażałem sobie, że mógłbym podjąć się całkowicie sam realizacji projektu, u źródeł którego będzie moja własna historia. W jakimś stopniu z obawy o to, że stracę wówczas instynkt samozachowawczy, a może nie wybiorę właściwych wątków. Na samym początku tego wyobrażenia to było pragnienie, żeby zrealizować jakiś twór teatralny, ponieważ teatr jest moim żywiołem od 50 lat, a nawet i wcześniej -jak się okazuje. Wszyscy dotykamy teatru od najdalszego dzieciństwa, tylko nie wszyscy w teatrze jako instytucji później lądujemy.

Dzieci uwielbiają występować!

- Dzieci uwielbiają występować, fascynują się tym, dostają gorączki od oglądania czasami zupełnie błahych zdarzeń, nawet tych z pogranicza kiczu. Dla niektórych ludzi te zdarzenia mają jakieś znaczenie wyjątkowe, ale czasami udaje się je dostrzec dopiero z perspektywy czasu. Mogą nawet wyznaczyć dalsze ścieżki życia. Ktoś zostanie inżynierem, a ktoś być może właśnie z powodu silnego przeżycia w tym odległym dzieciństwie zostaje aktorem. Przeżywa przygodę, w której mniej lub bardziej się realizuje.

"Dośpiewanie. Autobiografia" powstaje we współpracy z Cezarym Tomaszewskim. To nie jest przypadkowe spotkanie.

- Powiedzieć trzeba nawet, że powstaje w ścisłej współpracy. W moim przekonaniu był tylko jeden człowiek, który mógł odpowiedzieć w moim guście, wedle moich oczekiwań, na taki projekt, i był to Cezary Tomaszewski. Spotkałem się z nim parę lat temu na Festiwalu Bachowskim w Świdnicy. Jak to w życiu bywa, trafiłem przypadkiem, ale też nie przypadkiem, pocztą pantoflową na Cezarego Tomaszewskiego. Wiedziałem precyzyjnie, czego chcę. Wszystko miało się odbywać w kościele, bez użycia jakiegokolwiek sprzętu, mebla czy innych typu akcesoriów. W efekcie goły podest, niebiańska muzyka, niebiańskie głosy i przestrzeń ciała, którą zajął się Cezary. Przyjechał wtedy specjalnie z Wiednia i zrobił to dokładnie tak, jak sobie wymarzyłem, jakbyśmy się znali całymi latami. A było to nasze pierwsze spotkanie. Potem współpracowaliśmy w paru innych projektach, zdublowaliśmy Mozarta w Muzeum Narodowym w Krakowie, zagrałem u niego w "Barokowej uczcie", gdzie śpiewało się Monteverdiego w Barze Mlecznym. Oglądałem też jego Haendlowską "Amadigi di Gaula" czy "Pieśni do śpiewania na wolnym powietrzu" (spektakl "Naturzysci") w Lasku Wolskim, projekty realizowane z Capellą Cracoviensis. To były realizacje, w których Tomaszewski prezentował śmiałe i odważne propozycje na poziomie europejskim, rzadko spotykane w naszym kraju.

Dokładnie coś w pana stylu...

- Wiedziałem już, że to jest ktoś, kto może się podjąć pieczy nad moją nową wizją. Cezary szalenie zapalił się do tego pomysłu, a propozycja, żebym ja dośpiewywal do Glenna Goulda (który dośpiewuje, jak wszyscy wiedzą, do "Wariacji Goldbergowskich" Jana Sebastiana Bacha) urywki z mojej autobiografii, wyszła właśnie od niego. Spędziliśmy ze sobą bardzo dużo czasu, właściwie można go nawet liczyć w miesiącach! Opowiadałem mu o wyciągniętych z najdalszej pamięci różnego rodzaju doświadczeniach z mojego życia - anegdoty, przeżycia itd. On skrupulatnie słuchał, notował i ostatecznie wybrał 30 spośród tej całej masy wspomnień. Do tego wyboru nie wtrącałem się. Próbowałem tylko przez cały czas tej pracy zrozumieć sens, charakter jego propozycji, bo na scenie będę stał ja, a nie Cezary. Wydaje mi się, że to bardzo przedni projekt Cezarego, w którym ja z radością chcę się odnaleźć.

30 wariacji - 30 historii?

- A może 30 urywków, które gdzieś drzemały w mojej pamięci przez dłuższy czas niepobudzone. Jest takie niezwykłe stwierdzenie w kanadyjskim filmie "Historie rodzinne" Sarah Polley, że kiedy człowiek przeżywa jakąś historię, to ona jest właściwie jakąś czarną dziurą, czarnym lejem, w którym trudno się odnaleźć. Te wydarzenia nabierają barw, dopiero kiedy się o nich opowiada.

To takie nadawanie drugiego życia?

- Tak. Historie zostają wyciągnięte i nagle okazuje się, że one gdzieś tam zapomniane drzemały, a człowiek nie podejrzewał nawet, że mogły zadecydować o jego późniejszych wyborach. Kiedy się nazwie to na głos, nagle okazuje się, że najprawdopodobniej takie wydawałoby się błahe wydarzenie legło u podstaw takiego, a nie innego wyboru.

A u pana zdarzyło się coś takiego?

- Okazuje się, że tak. Gdy miałem osiem lat, do podstawówki męskiej w Andrychowie, w której się uczyłem, zawitał taki imitator głosu. Wtedy aktorzy jeżdżący po szkołach należeli do rzadkości. To wydarzenie z dzisiejszej perspektywy miało wymiar zupełnego kiczu, ale wtedy tak na to się nie patrzyło. To był człowiek, który na początku swojego wystąpienia powiedział, że musi dokonać określonej operacji, po czym się najzwyczajniej w świecie wysmarkał. Potem wszedł na krzesło, stał na nim wysoko, zza okien świeciło słońce, co sprawiało, że on wydawał się kimś nieludzkim, niemal z kosmosu. Wyjął bibułkę i zaczął grać na grzebieniu. Potem powiedział, że będzie grał nosem, dlatego musiał się wysmarkać, a po tym wszystkim imitował jeszcze głosy ptaków i zwierząt. My zgadywaliśmy w szale entuzjazmu, przekrzykiwaliśmy się, co to za zwierzęta, choć tych egzotycznych nie rozpoznawaliśmy. Gdy zacząłem o tym opowiadać, dostałem jakiejś gorączki, a na pewno dreszczy. Z całą pewnością wtedy doznałem pierwszego wstrząsu sztuką. Oczywiście nie była to sztuka wysoka.

Ale też nie musiała być, żeby zadziałać.

- To była jakaś magia. W tego ośmiolatka stojącego w tym ciemnym korytarzu wkradło się jakieś wysokie przeżycie, silny wstrząs emocjonalny i na pewno ten imitator i jego przedstawienie legło u podstaw moich przyszłych wyborów. Przez lata nie zdawałem sobie z tego sprawy, a później jakieś zapachy, kolory, temperatury oddziaływały w ten sposób, przypominały o sobie. Jestem sensualistą, więc to właśnie zmysły na mnie najsilniej oddziałują. Pamiętam wiele takich spektakli z dzieciństwa, zaduch sal, gorączkowość przeżyć, te odzwierzęce nieomal reakcje, które wzbudziły jakąś tęsknotę, która się we mnie zagnieździła. To wariacja, którą w "Dośpiewaniu" nazwałem "Imitator". I gram w niej na grzebieniu, imituję głosy ptaków, wchodzę na krzesło. Wszystko to w nurcie bachowskim, więc musiałem się intensywnie przygotowywać, ponieważ nie jestem z wykształcenia muzykiem jak Cezary, który jest klarnecistą, tancerzem i zajmuje się choreografią. Dla niego pewne rzeczy w kontakcie z muzyką funkcjonują inaczej. Niektóre rzeczy wręcz śpiewam. Moja babka Stefania na przykład zostawiła w ostatnich dniach swojego życia taki testament. Powiedziała mi: "Janeczku, życie jest piękne i krótkie jak przeciąg". Krótko po tym umarła. Była wspaniałą wielką damą. Mocno to zapamiętałem i w wariacji po prostują śpiewam. Nie mogę sprzedać wszystkiego, ale dużo informacji będzie podanych w programie, gdzie po raz pierwszy ujawniam ze skarbnicy archiwów rodzinnych zdjęcia, których nikt by się nie spodziewał, a które dla mnie samego są objawieniem.

Słyszałam, że w wariacjach poza opowieścią o babce Stefanii będzie też historia o dziadku, w którym kochała się Rita Hayworth, żonie Teresie, którą poznał pan jeszcze w przedszkolu. Jeszcze o kimś z rodziny pan dośpiewuje?

- Tak, oczywiście, o dzieciach. W dośpiewaniu znajdą się też wspomnienia różnych silnych przeżyć. Najdawniejsze odpryski seksualnych doświadczeń, pierwsze pocałunki, ucieczki.

Jak pan zatytułował wariację pocałunkowi?

- "Całusy pod Głogiem 1947". Wariacje opatrzone są więc konkretnymi tytułami. Część z nich zdradzam, część nie, ponieważ są ukryte w programie, a niewielką część jeszcze komentuję. Większość układałaby się w totalnie abstrakcyjną prowokację, a widz nie może być pozbawiony jakiejś elementarnej informacji.

A podróże? Z "Podwójnym solo" będzie pan występował również w Warszawie i we Wrocławiu.

- Tak, i to z prostego względu. "Scenariusz" grałem w Teatrze Studio w Warszawie, do którego zaprosił mnie Jerzy Grzegorzewski, a Teatr Polski we Wrocławiu był moim pierwszym teatrem. Trochę to taka sentymentalna podróż.

Podróż sentymentalna, ale wprowadzi przyszłość. Sięga pan po jakieś miejskie wspomnienia? Może krakowskie?

- Nie. O miastach nie opowiadam. To bardzo specyficzny wybór, którego dokonał Cezary, później to przeszło przez sito, bo gdy żyje się 70 lat, to siłą rzeczy trochę tych wspomnień się uzbiera. Cezary słyszał, jak poszczególna wariacja może brzmieć z poszczególną anegdotą, wspomnieniem. Wybór nastąpił tak naprawdę w punkcie muzycznym.

Będzie fortepian?

- Nie, ale będzie muzyka. O ile "Scenariusz" jest pozbawiony dźwięku w tak zwanym tle, o tyle tutaj jest mało gadania, a bardzo dużo muzyki i akcji scenicznej.

Akcję spowija na razie tajemnica?

- Myślę, że to trzeba po prostu zobaczyć i posłuchać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji