Szekspir w podłym świecie
Na ekranach bohaterowie Szekspira rozbijają się luksusowymi samochodami, zamiast szpad używają szybkostrzelnej broni, wolne chwile wypełniają grą na jednorękich bandytach. Szekspir ostry, brutalny idealnie wpisuje się w obraz naszych czasów. Widać to również na polskich scenach, ale pozornie nowoczesne interpretacje często ograniczają się do uproszczeń i schlebiania niskim gustom.
Reżyserzy prześcigają się w pomysłach na nowe odczytania klasycznych dzieł, ale z tej licytacji niewiele wynika. Przed kilkoma laty w warszawskim Teatrze Nowym Adam Hanuszkiewicz próbował bezskutecznie zaszokować publiczność nową wersją "Romea i Julii", w której ludzie Capulettich i Montekich przypominali współczesnych dresiarzy i używali ich języka.
W ubiegłym sezonie na scenie stołecznego Teatru Powszechnego Piotr Cieplak pokazał "Wesołe kumoszki z Windsoru", wtłaczając Szekspirowską komedię w ramy sitcomu i posługując się właściwym temu gatunkowi typem humoru. Spektakl z udziałem telewizyjnych gwiazd zebrał sprzeczne opinie, ale uhonorowano go nawet nagrodą Złotego Yoricka dla najlepszej szekspirowskiej inscenizacji sezonu. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się stało. Dlaczego wyróżniono feerię złego smaku, teatr żerujący na najniższych instynktach widzów.
Obie inscenizacje pokazują, że niektórzy artyści obchodzą się z autorem "Hamleta" bezceremonialnie. Szekspir współczesny zbyt często oznacza dziś teatr z bohaterami niewiele przewyższającymi inteligencją przysłowiowych Kiepskich. Obniżenie rangi postaci zazwyczaj służy tylko wywołaniu rechotu publiczności, rzadko buduje spójny obraz świata.
Przewrotna drwina
Przed dwoma laty Piotr Cieślak wystawił w warszawskim Teatrze Dramatycznym "Jak wam się podoba''. Przedstawienie - nagrodzone Yorickiem - do dziś jest na afiszu. Teraz reżyser postanowił powtórzyć ten sukces. Sięgnął po inną komedię Szekspira "Wszystko dobre, co się dobrze kończy". Spektakl jest prapremierą nowego przekładu Stanisława Barańczaka, który zaakcentował własne spojrzenie na utwór odrobinę zmienionym tytułem. W Dramatycznym grają więc sztukę "Wszystko dobre, co dobrze się kończy". Repertuarowy wybór Cieślaka może zaskakiwać. "Jak wam się podoba" należy niewątpliwie do najwybitniejszych utworów Szekspira, a wśród komedii wymieniane jest obok "Snu nocy letniej" i "Burzy". "Wszystko dobre, co dobrze się kończy" to rzecz zapomniana, uważana za jedno z najsłabszych dzieł pisarza, przynajmniej w Polsce grana sporadycznie. Gdyby nie głośna inscenizacja Konrada Swinarskiego przygotowana w krakowskim Starym Teatrze w 1971 roku, byłby to u nas utwór niemal nieobecny.
"Wszystko dobre, co dobrze się kończy" nazywane jest zwykle komedią, ale to bardzo dziwna i czarna komedia. Cieślak wie o tym i od pierwszej chwili podkreśla to na scenie. W reklamowej ulotce napisano, że jego przedstawienie uwodzi nastrojem, ale nie to jest najważniejsze. Bohaterowie prowadzą ze sobą grę. Z wyrachowaniem, nie oglądając się na innych, dążą do własnych celów. Helena (Anna Gajewska) leczy starego króla (Zdzisław Wardejn) tylko po to, by zdobyć rękę hrabiego Bertrama (Mariusz Bonaszewski). Ten kłamie i zwodzi, aby tylko uciec od niekochanej kobiety, a we Horencji ostro zabiega o względy młodej Diany (Maja Hirsch). Gdy na dwór dochodzi wiadomość o rzekomej śmieci Heleny, hrabia za przyzwoleniem króla może żenić się z córką jego starego zausznika. Szekspir pokazuje świat bez zasad, zbudowany na fałszu, pozbawiony wyższych wartości. Tytuł komedii brzmi jak przewrotna drwina. Dzięki własnej przemyślności Helena sięgnie po swoje, ale nic dobrze się nie kończy. W finale mamy taniec zgody, ale pojednanie nie jest już możliwe.
Bez współczucia
Cieślak także obniża rangę postaci. Jego bohaterowie nie budzą zaufania ani sympatii. Król Zdzisława Wardejna dawno zapomniał o monarszym majestacie. Jest wulgarnym prostakiem, rozkazy wypowiada skrzekliwym głosem, nie wierząc we własną władzę.
Bertram Mariusza Bonaszewskiego nie wie, co znaczy prawda. Uniżony wobec władcy, bez zmrużenia oka rani ludzi niższych stanów. Wyprostowany jak struna, przypomina fircyka w paradnym mundurze, wpatrzonego we własne lustrzane odbicie. Bonaszewski jest w tej roli karykaturą Szekspirowskich amantów, śliski i odpychający w swej sztuczności.
Wreszcie prawdziwa kreatura - Parolles, rzekomy sługa hrabiego. Jarosław Gajewski nie ma dla swego bohatera litości. Co chwila gnie się w ukłonach, spogląda spode łba, gotowy do zadania ciosu, gdy przeciwnik na chwilę się odwróci. Gajewski udowadnia, że jest aktorem niezwykle plastycznym. Z grymasów twarzy, spojrzeń lepi postać żałosnego tchórza, któremu małość uratuje życie. Zabić go znaczyłoby bowiem zadeptać robaka.
Cieślak spogląda na te postaci bez współczucia. W jego spektaklu nie ma bohaterów pozytywnych, nie ma nikogo, komu kibicowalibyśmy do ostatniej sekwencji. Kobiety bowiem przewyższają mężczyzn tylko determinacją i wyrachowaniem, nie wiedzą, co znaczą skrupuły.
Za plecami postaci na białym płótnie przesuwają się ruchome obrazy. Scenograf Piotr Jaworowski z pomocą, odpowiedzialnego za światło, filmowego operatora Jarosława Szody zmienia nimi głębokość sceny, akcentuje zmiany pór dnia i nocy. Obrazy same w sobie są piękne, stanowią kontrast dla ludzkich charakterów. Z czasem jednak ich uroda staje się nachalna, wydaje się, że to sztuka dla sztuki.
To chyba nie przypadek. Premiera odbyła się w sylwestrowy wieczór, spektakl reklamowano jako radosne widowisko dla każdego. Ale "Wszystko dobre, co dobrze się kończy" to inny teatr. Drażniący, chwilami wręcz nieprzyjemny. I w tym tkwi jego siła.