Artykuły

Aktorstwo to zawód wędrowny

Zatoczyłem pewne koło. To dla mnie naprawdę dziwne, cały czas zadaję sobie to pytanie. Widocznie tak musiało być. Było Opole, był Wrocław, teraz jest Kraków. Swoją drogą, w Krakowie spotkało mnie wszystko, co najlepsze: na studiach miałem możliwość pracowania z ludźmi, których do dziś uważam za wielkich i znaczących w moim życiu - mówi MICHAŁ MAJNICZ, aktor Narodowego Starego Teatru.

Najbardziej banalne pytanie na początek: od zawsze chciał pan być aktorem?

Michał Majnicz: Nie, no nie... Pamiętam, że przeczytałem ogłoszenie w Tarnowskich Górach, bo stamtąd pochodzę, że jest nabór do studia aktorskiego Doroty Pomykały. Pojechałem na egzaminy i jakoś tak się stało, że się dostałem. Aktorstwo wydawało mi się kompletnie inne od tego, co do tej pory robiłem, z jakimi ludźmi się zadawałem. Po prostu inne spojrzenie na świat, inna wrażliwość - to mnie zaciekawiło i spowodowało, że później jeździłem na te zajęcia. Jestem chłopakiem z osiedla, więc wcześniej głównie przesiadywałem na ławce pod blokiem, grałem w bale na szkolnym boisku...

Skąd u chłopaka z osiedla nagłe zainteresowanie teatrem?

- Prawda jest taka, że my w wieku kilkunastu lat nie wiemy, co w nas drzemie. Dopiero na pewnym etapie życia spotykamy ludzi, którzy nas otwierają. U mnie taką osobą była m.in. Dorota Pomykała, z którą dziś pracuję w teatrze. Odkryła we mnie wrażliwość, z istnienia której kompletnie nie zdawałem sobie wówczas sprawy. Później oczywiście byli inni ludzie, którzy polecali mi dobre filmy, dobre książki. W pewnym momencie zmieniła mi się percepcja - już nie było gadki o "Rambo", "Karate Kid" i "Terminatorze". Nagle się okazało, że jest taki film jak "Lot nad kukułczym gniazdem", jest reżyser Milos Forman czy książka "Narcyz i zlotousty".

Wrócił pan do Krakowa - do miejsca, gdzie kilkanaście lat temu skończył pan PWST. Ma to dla pana jakieś znaczenie?

- Nie będę oszukiwał - ma. Zatoczyłem pewne koło. To dla mnie naprawdę dziwne, cały czas zadaję sobie to pytanie. Widocznie tak musiało być. Było Opole, był Wrocław, teraz jest Kraków. Swoją drogą, w Krakowie spotkało mnie wszystko, co najlepsze: na studiach miałem możliwość pracowania z ludźmi, których do dziś uważam za wielkich i znaczących w moim życiu. Mówię o panu Stuhrze, panu Treli, o Andrzeju Sewerynie. Także o Dorocie Pomykale, od której się to wszystko zaczęło, a z którą dziś stoję na jednej scenie - to jest coś niesamowitego. Dla mnie to jest spełnienie marzeń. Dla prostego chłopaka z Tarnowskich Gór to jak drabina, po której się szczebel po szczebelku wspina - i nagle znajduje się w miejscu, o którym zawsze marzył.

Czytałam, że w Opolu znalazł się pan ze względu na miłość.

- Ja w Opolu wylądowałem jeszcze przed szkołą teatralną. Byłem tam na studiach, na animacji społeczno-kulturalnej. Tam faktycznie poznałem swoją pierwszą miłość. Kobieta dostała się na studia do Łodzi, ja do PWST w Krakowie. Potem ona została w Krakowie, ja wróciłem do Opola...

Pierwsze skojarzenie z Teatrem im. Kochanowskiego?

- Moi znajomi aktorzy mówią mi często, że jak patrzą na moją drogę, to mają wrażenie, że była niesamowicie przemyślana, że ja zawsze wiedziałem, czego chcę i po prostu do tego dążyłem. To nie do końca tak jest. Fakt, że znalazłem się w Opolu po studiach, był po prostu konsekwencją mojej pracy w szkole. Na czwartym roku przyszło mi przygotować kilkanaście CV, które powysyłałem po teatrach, w których chciałbym pracować. Zainteresował się mną wówczas jedynie Bartosz Zaczykiewicz [ówczesny dyrektor Teatru Jana Kochanowskiego w Opolu - przyp. red.]. On jako jedyny uczciwie przyjechał na mój spektakl dyplomowy, po którym zaproponował mi etat. Tutaj nie ma żadnego cudu, żadnej niewiarygodnej historii. To się tak podziało, jak się podziać powinno.

Poszedłem do teatru w Opolu, bo nadarzyła się okazja. To był wówczas jeden z najlepszych teatrów w Polsce i tak się fajnie potoczyło, że robił tam spektakle m.in. Marek Fiedor. Były też inne bardzo dobre produkcje, o których się, niestety, nie słyszało. Dla mnie wówczas Opole było ciekawym miejscem pracy, gdzie spotkałem inspirujących ludzi, mogłem się zetknąć z ich warsztatem pracy. A po jakimś czasie spotkać Maję Kleczewską, od której zaczęło się coś nowego.

Tytułowa rola "Makbeta", którą zagrał pan w spektaklu Kleczewskiej, była pierwszą tak ważną w pana karierze?

- Pierwsza moja ważna rola to rola w spektaklu "Niepoprawni" w reżyserii Zaczykiewicza, ale spektakl jakoś przeszedł bez echa. A z Majką i "Makbetem" to była ciekawa historia. Bo w tym samym czasie w Narodowym Starym Teatrze "Makbeta" robił Wajda, a w Warszawie - Jarzyna "Makbet" poszedł więc na świecznik. Nie było innej możliwości, jak tylko te spektakle porównywać. A że w tym czasie w Opolu wyszła cała afera z łapówkami i tzw. powiązaniami mafijnymi ludzi na stanowiskach politycznych, to oczy jeszcze bardziej były zwrócone właśnie tutaj.

.

A jak pan dostał etat u Klaty?

- Z Jankiem Klatą współpracowałem przy trzech spektaklach. Myślę, że my podobnie myślimy. Staram się być uczciwy w tym, co robię, w tym, co mówię, w tym, kim jestem. Nie udaję nikogo innego i wydaje mi się, że Janek to bardzo szanuje i dlatego złożył mi propozycję. Nie mówię, że było łatwo odejść z Teatru Polskiego we Wrocławiu, bo zżyłem się z tymi ludźmi i z tym miejscem.

Dlaczego wcześniej zdecydował się pan przejść z "Kochanowskiego" do Teatru Polskiego we Wrocławiu?

- Dla mnie aktorstwo - stety lub niestety - to zawód wędrowny. Co jakiś czas zmienia się miejsce, ludzi, reżyserów. Więc kiedy po "Makbecie" posypały się propozycje z Teatru Polskiego, Teatru Współczesnego, Teatru Słowackiego, po raz pierwszy znalazłem się w sytuacji, że to ja mogłem wybierać. Oczywiście każdą propozycję potraktowałem poważnie, pojechałem na spotkanie z każdym z dyrektorów i wybrałem tę, która wydawała mi się najbardziej interesująca - czyli Teatr Polski.

Pana najbardziej skomplikowana i wymagająca rola?

- Mam nadzieję, że taka rola jest jeszcze przede mną. Choć z tych, które zagrałem, chyba najbardziej skomplikowaną postacią był Hamlet. To wielkie wyzwanie, ale i przekleństwo, o czym niejednokrotnie mówili wielcy aktorzy, którzy mieli okazję się w niego wcielić. Hamlet jest stosunkowo młodym człowiekiem, a jego wiedza jest olbrzymia. To, co Szekspir wpisał w tę postać, przekracza moje doświadczenia, moje rozważania na temat świata. Praca nad tą rolą była niesamowicie ciężka, bo nie mogłem znaleźć porozumienia z reżyserką co do tej roli. To był trudny okres.

Pamiętam, że dopiero po ostatnich spektaklach, które grałem we Wrocławiu, pojawiło się coś, co mogę nazwać takim złapaniem właściwego toru tej postaci. Oczywiście było to wreszcie skomentowane przez panią reżyser [Monika Pięcikiewicz - przyp. red.], która po raz pierwszy od tylu lat podziękowała za to, co zrobiłem na scenie. Na to jedno dobre zdanie musiałem czekać bardzo długo.

Premiera nie była udana, pierwsze spektakle również. Pewnie też tak masz, gdy piszesz jakieś artykuły. Po jakimś czasie olśniewa cię i myślisz: o, teraz inaczej bym to napisała. Ja tak miałem po tych spektaklach.

Czy te postaci, w które się pan wcielał, zmieniały coś w panu po zejściu ze sceny?

- Na każdego z nas działają pewne sytuacje, pewne słowa, czasem budujące, czasem powalające. Dzisiaj zaraz wejdę na scenę i będę próbował się znów zmierzyć z moją postacią... Tak, myślę, że patrzę później trochę inaczej na świat Już nie wydaje mi się, że to jest prawie pusta szklanka, ale prawie pełna. Albo na odwrót.

Ale trudne role są często wyczerpujące. Jak pan sobie z tym radzi?

- Faktycznie, są postaci, które bardzo dużo kosztują. I to jest problem. Ja przez długi czas odreagowywałem w knajpach, ale zrozumiałem, że to ma krótkie nogi. To odreagowanie na kilka godzin. Teraz już staram się to robić w inny sposób - poprzez muzykę, zmianę otoczenia, wyjście na spacer. Wydaje mi się, że warto wówczas skupić uwagę na czymś zupełnie innym - ja na przykład lubię gotować. Oczywiście pojawia się wtedy w głowie takie echo spektaklu, myślenie na zasadzie "mogłem to inaczej pociągnąć, mogłem zrobić to tak". Ale to już nie jest coś, co mnie dołuje. To jest dobre do wykorzystania w następnym spektaklu. Już nie chcę się od tego odcinać.

Częściej gra pan w teatrze niż w filmach. To dlatego, że lepiej pan się czuje na deskach teatru?

- Nie, to wygląda o wiele prościej. Po prostu pracuję w teatrze, jestem na etacie i nie mam tyle wolnego, ile mają ludzie, którzy nie są z nim związani. Czasem bardzo tego żałuję. Dopadają mnie nieraz takie myśli, że chętnie bym zagrał u Smarzowskiego na przykład... Czasem są jakieś propozycje, ale ja wiem, że jestem uwiązany.

Ale chciałby pan stawać częściej przed kamerą?

- Oczywiście. To jest inny rodzaj wrażliwości, inny rodzaj pokazywania tego, co ma się w środku. Wziąłem udział w kilku projektach, ale wszystko to były małe sceny, epizody. Z kamerą jest tak, że trzeba wiedzieć, jak ją uwodzić. Mnie się wydaje, że ja jeszcze tego nie umiem, że trzeba się tego nauczyć. Ale żeby się nauczyć, trzeba dużo przebywać przed tą kamerą. Ja myślę, że większość tych naprawdę uwielbianych i cenionych aktorów sprawdza każde ujęcie. Podchodzą, patrzą. Z filmem jest trochę jak z pierwszą randką trzeba wiedzieć, jak się sprzedać.

Wczoraj czytałam artykuł z 2011 roku, w którym Jan Klata proponuje pana do roli Wałęsy w filmie Andrzeja Wajdy.

- (śmiech) Tak, to też bardzo ciekawa historia, ale także zabawna. Janek powiedział to, co - mam nadzieję - naprawdę czuje. Nie chcę analizować, dlaczego podał moje nazwisko. Chcę wierzyć, że faktycznie jego zdaniem mógłbym zagrać tę rolę. Ale zabawne jest to, że na Facebooku mój szwagier z moją siostrą zrobili taką ankietę z pytaniem, kto powinien zagrać. Znajomi i znajomi znajomych oddawali głosy. No i faktycznie zająłem drugie miejsce zaraz za Więckiewiczem albo Szycem. Gdyby tak były dobierane te nazwiska, to miałbym duże szanse, żeby zagrać (śmiech).

Jak wygląda pana kalendarz na ten rok?

- Nie mam go dzisiaj przy sobie, staram się na razie nie chodzić z kalendarzem. Ale mam od początku tego roku naprawdę dużo pracy, z czego oczywiście się cieszę, bo na tym to polega. Jest fajny projekt, który zrobiliśmy w Teatrze STU, dużo dzieje się w Starym Teatrze... Uważam, że duet Majewski - Klata ma naprawdę dużo ciekawych rzeczy do zaproponowania. Wczoraj dostałem już rozpiskę na następny miesiąc. Luty i marzec mam całkowicie zawalony.

To musi być niesamowicie wycieńczające.

- No tak. Ale i genialne. Dzisiaj miałem możliwość pospania dłużej. Ale kiedy około ósmej otworzyłem jedno oko i słońce tak pięknie świeciło, pojawiła się we mnie chęć wyjścia na spacer. Organizm jednak zatrzymał mnie w łóżku. Ale to jest fajne, że jeszcze jest tyle rzeczy do zrobienia. Nawet mówię taki tekst w spektaklu "Courtney Love": "Jezu, mam tyle w życiu do zrobienia". Coś w tym jest. Tyle książek do przeczytania, tyle filmów do zobaczenia, tyle miejsc do zwiedzenia. To wszystko jest jeszcze w zasięgu naszych rąk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji