Artykuły

Życie śpiewaka zaczyna się po trzydziestce

- Opera ma szansę przyciągać młodzież, w ogóle nowych odbiorców, i to niekoniecznie brutalnym uwydatnianiem nagości, erotyki - mówi 32-letni tenor ANDRZEJ LAMPERT, który zostawił popularną karierę w świecie show-biznesu na rzecz opery.

Mateusz Borkowski: Zaczął pan nietypowo jak na śpiewaka operowego - od muzyki rozrywkowej.

Andrzej Lampert: Rzeczywiście przebyłem dość nietypową drogę. Moje początki były takie, jakie miałem możliwości. Urodziłem się na Śląsku, w Chorzowie, gdzie uczyłem się gry na akordeonie w tamtejszym ognisku muzycznym, później śpiewu klasycznego w szkole muzycznej w Katowicach, zaś śpiewu "rozrywkowego" na Wydziale Jazzu. Od najmłodszych lat interesowały mnie sport, teatr, taniec. W mojej najbliższej rodzinie nie było tradycji związanych z muzyką klasyczną, dlatego wpierw zająłem się lżejszą muzyką. Po ukończeniu średniej szkoły muzycznej m.in. dzięki sugestii kilku pedagogów, którzy zachęcali mnie do dalszej edukacji, trafiłem do Akademii Muzycznej w Krakowie.

Późno się pan zdecydował!

- Wpłynęło na to parę elementów. Przede wszystkim kiedy byłem jeszcze na studiach, powstał zespół PIN, który współtworzyłem wraz z moimi przyjaciółmi (Alkiem Woźniakiem, Sebastianem Kowolem, Erwinem Rudym, Wojtkiem Fedkowiczem i Adamem Jendrzykiem). Podpisaliśmy kontrakt z dużą wytwórnią i wypelnialiś-myjego kolejne założenia. Mieliśmy dużo zapału, energii do pracy i wolną wolę. To był wspaniały i szczęśliwy okres w życiu. Nie myślałem wtenczas o śpiewaniu w operze.

Słynna amerykańska sopranistka Renee Fleming podczas studiów śpiewała w klubach jazzowych.

- Kilku śpiewaków, których znam, nim zajęło się operą, miało takie czy inne doświadczenia z "rozrywką". Jeśli o mnie chodzi, współtworzyłem parę projektów studenckich z różnym skutkiem. Pamiętam dobrze różnego rodzaju próby w kanciapach, koncerty w klubach muzycznych, nagrania w studiach etc. Jednak potrzebowałem prawie 30 lat życia, by dojrzeć do zmiany. Pomyślałem, że chcę się z tym zmierzyć. Wprawdzie studia ukończyłem w 2008 roku w klasie Janusza Borowicza, ale dwa lata temu po raz pierwszy spotkałem prof. Helenę Łazarską, która przyjęła mnie do grona swoich uczniów. Jestem pod jej stałą opieką wokalną. Pani profesor dodała mi wiary we własne możliwości. Jest pedagogiem najwyższej klasy. We wrześniu zeszłego roku rozpocząłem pracę w Operze Krakowskiej. W końcu mam możliwość praktykowania w teatrze, to dla mnie bardzo cenne. Każde zdobyte tam doświadczenie jest dla mnie bardzo ważne.

Nie żałuje pan, że porzucił dotychczasową karierę?

- To była bardzo trudna decyzja. Kariera? Nie lubię tego słowa. Nadal śpiewam i rozwijam się - tylko inaczej. A czy czegoś żałuję? Zakończenie działalności zespołu PIN było trudnym momentem w życiu. Żałość była duża i każdy z nas przeżył to na swój sposób. Mogę powiedzieć, że nasza przyjaźń okazała się dojrzała, a mój wybór nowej drogi spotkał się ze zrozumieniem. To bezcenne. Rzadko spotyka się taką postawę.

Czy udaje się panu zainteresować operą fanów zespołu?

- Myślę, że tak. Niektórzy z nich są po raz pierwszy w operze, to jest niesamowite. Rozmawiamy po spektaklach. Pytam o ich odczucia. Są prawie zawsze mile zaskoczeni. Uważam, że opera ma szansę przyciągać młodzież, w ogóle nowych odbiorców, i to niekoniecznie np. brutalnym uwydatnianiem nagości, erotyki.

Zakończenie działalności zespołu PIN było trudnym momentem w życiu. Żałość była duża i każdy z nas przeżył to na swój sposób

W krakowskiej inscenizacji "Madame Butterfly" kreuje pan postać Pinkertona.

- Ta partia cały czas dojrzewa. Teraz chcę nadrobić czas i skoncentrować się na repertuarze lirycznym. W grudniu powiększyłem swój repertuar o kolejną partię i zadebiutowałem w roli Nemorina w "Napoju miłosnym" Donizettiego.

Przed panem także pierwszy większy sukces za granicą. Jako jedyny Polak dostał się pan w 2013 roku do finału Sommerakademie w Salzburgu.

- To dla mnie wielkie wyróżnienie. Na początku nie zdawałem sobie nawet sprawy z jego znaczenia. Do finału zostałem zakwalifikowany spośród ponad 1160 uczestników po serii koncertów o charakterze konkursu. Koncert galowy odbył się w ramach słynnych Salzburger Festspiele. Przy okazji kursu mistrzowskiego prof. Heleny Łazarskiej poznałem wielu wspaniałych muzyków. Salzburg zrobił na mnie ogromne wrażenie. Było fantastycznie. Nie każdy ma jednak tyle szczęścia. W samym tylko Krakowie co roku studia kończy wielu śpiewaków.

Co pana zdaniem pomaga zaistnieć w świecie operowym?

- Nie mam dużego doświadczenia, by wypowiadać się w tej kwestii. Kiedyś myślałem, że znajomości. Dziś powiem, że ciężka praca i... szczęście.

W takim razie - co trzeba robić? Może zabiegać samemu o role?

- Nie ma reguły. Przede wszystkim trzeba umieć chcieć, a to jest bardzo trudne. Ważne jest, co, jak i gdzie śpiewasz, czy inwestujesz w swój rozwój. Ważni są ludzie, których spotykasz.

Czy śpiewając teraz repertuar operowy, bardziej dba pan o głos?

- Oj, zdecydowanie. W życiu tak się nie martwiłem. To chyba najtrudniejsze w tym zawodzie, by być w formie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzeba. Niedyspozycja często dyskwalifikuje. Duża część "sukcesu" to sen, dobra rozśpiewka przed spektaklem, poza tym mądry dobór repertuaru i umiejętność rezygnacji z intratnej propozycji, szczególnie kiedy głos lub sytuacja tego wymaga.

W Teatrze Bolszoj zdarzało się, że przed spektaklem baletnice wkładały swoim konkurentkom pokruszone szkło do point. Jak to jest z tą zawiścią wśród śpiewaków?

- Nie interesuję się tymjakoś szczególnie. Nawet jeśli to gdzieś obok funkcjonuje, staram się rym nie przejmować i robić to, co do mnie należy.

Ja za to słyszałem o sytuacjach w krakowskim chórze, że tuż przed koncertem nowemu chórzyście dziwnym trafem znikały nuty...

- Dlatego warto mieć dodatkowy egzemplarz (śmiech) albo być po prostu dobrze przygotowanym.

A jak pana przyjęli przy Lubicz?

- Zostałem bardzo miło przyjęty przez wielu ludzi. Uważam, że to dobry teatr. Liczę na rozwój i jestem pełen nadziei.

Kiedyś to śpiewacy dyktowali warunki w teatrze. Teraz nadszedł czas reżyserów dyktatorów. Na wiodących europejskich scenach śpiewak, podpisując kontrakt do roli, nie wie do końca, co go czeka. Elżbieta Szmytka wspomina, że w Amsterdamie brała udział w inscenizacji, w której przyszło jej śpiewać arię w towarzystwie osła. Jak przyznaje, w rezultacie publiczność bardziej od jej śpiewu interesowało, jak zwierzę zachowa się na scenie.

- Są pewne granice, których w sztuce nie wolno przekraczać, również gdy jest to teatr. Gdyby przyszło mi zrobić coś, co by je przekraczało - wyraziłbym swój sprzeciw.

A czy to nie jest tak, że unowocześniając każdą inscenizację i szokując za wszelką cenę, oszukujemy trochę widza? W końcu wiele dzieł operowych wymaga od nas po prostu dużego skupienia. Przecież spektakl operowy, nawet pełen fajerwerków, raczej nie wygra z filmem.

- Trudno mi odpowiedzieć, mam zbyt małe doświadczenie. Ale zastanawiam się, co zrobiłby kompozytor po obejrzeniu swojej opery w niejednej współczesnej inscenizacji. W końcu miał własną wizję, założenia, które niejednokrotnie ulegają przedziwnym pseudotwórczym modyfikacjom. Jeśli dzisiaj coś szokuje, to tradycyjne, klasyczne inscenizacje.

Spotykam się z opinią młodych widzów, szczególnie tych, którzy dopiero od niedawna chodzą do opery, że podoba im się właśnie to, co klasyczne, tradycyjne. Może wynika to z faktu, że w codziennym życiu coraz rzadziej z takimi obrazami i rozwiązaniami mamy do czynienia. Wróćmy jeszcze do popkultury. Ma pan na koncie epizod z dubbingiem.

- Tak, to było moje marzenie, które udało się zrealizować. Zadanie było bardzo trudne, ponieważ podkładaliśmy głosy do filmu fabularnego, a nie do kreskówki. Dubbingowaliśmy razem z Hanią Stach postaci w dwóch częściach filmu Walta Disneya "High School Musical". To była wspaniała przygoda. Chętnie bym to powtórzył. Niezwykle znana stała się też śpiewana przez pana piosenka z serialu "Niania".

- Gdy studiowałem w Krakowie, rozpocząłem dorywczą pracę w dwóch studiach nagraniowych w ramach tzw. usamodzielniania się. Głównie angażowano mnie do nagrań dżingli radiowych i telewizyjnych. Pewnego dnia zaproponowano nagranie czołówki "Niani". O popularności serialu dowiadywałem się głównie od znajomych.

To jak osiągnąć ten sukces?

- Uważam, że można go osiągnąć uczciwą pracą i ogólnie mówiąc: prawdą. Na sukces składają się także obecność, wytrwałość i zaangażowanie wielu osób. W tym miejscu szczególnie pragnę podziękować mojej kochanej żonie Kasi i naszym pociechom, rodzicom, Tomkowi i Adamowi i ich rodzinom, przyjaciołom, nauczycielom. Dziękuję także tym, których tutaj nie wymieniłem, ale ich imiona zapisane są moim w sercu.

***

ŚPIEWAK UNIWERSALNY

Urodzony w Chorzowie (1981) wokalista, kompozytor, autor tekstów, aranżer i współproducent muzyczny. Studiował w Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w klasie śpiewu Renaty Danel. Karierę zaczynał w telewizyjnej "Szansie na Sukces", gdy zaśpiewał piosenkę z repertuaru Maryli Rodowicz. Ostatecznie jednak poświęcił się muzyce operowej. Związany obecnie z Krakowem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji