Baletowe propozycje Rożalskiego
Każda premiera baletowa Teatru Wielkiego wywołuje dyskusje na temat stanu i perspektyw rozwoju sztuki tańca w Poznaniu. Pamiętamy bowiem okres prosperity Polskiego Teatru Tańca, sukcesy Conrada Drzewieckiego, wreszcie obiecujące premiery w "gmachu pod Pegazem", kwitowane optymistycznymi wypowiedziami Mieczysława Dondajewskiego o istnieniu profesjonalnego baletu na wysokim poziomie. Mimo tego zespół nadal był słaby, a premiery zbyt rzadkie. Dyskutowano, protestowano, pisano anonimy, zapominając, iż jedynym sposobem na dobry balet jest po prostu dobry choreograf. Poszukiwania Dondajewskiego doprowadziły przed trzema laty do zaangażowania Mirosława Różalskiego, wychowanka Conrada Drzewieckiego (to jemu przekazał przed laty swój Teatr), który to manewr miał uzdrowić niezbyt liczny zespół z kilkoma bardzo zdolnymi tancerzami.
W drugiej połowie czerwca "Kurtyna poszła w górę" wywołując kolejne dyskusje i popremierowe oceny. Tym razem Mirosław Różalski (inscenizacja i choreografia) i Ireneusz Domagała (scenografia) zaprosili na spektakl barwny, efektowny i co najważniejsze - pozwalający optymistyczniej spojrzeć na przyszłość kilkudziesięciu tancerek i tancerzy, choć...
Fabułę widowiska stanowi nie nowy pomysł pokazania przedstawienia od strony sceny wraz z wieloma elementami przygotowań; powodzeń i niepowodzeń prowadzących do sukcesu. Niestety, koncepcja wprowadzenia widza w atmosferę zaplecza teatru, szokuje na wstępie swym prymitywizmem; suche komendy wydawane przez inspicjenta (Janinę Zalewską) brzmiąc autentycznie - nudzą i co gorsze, budują atmosferę szkolnego przedstawienia, a nie profesjonalnego widowiska (może zdecydowane skrócenie wstępu jest w stanie poprawić pierwsze negatywne wrażenie). Podobne uczucia budzą fatalne dialogi tancerzy i realizatorów, znów pachnące amatorszczyzną. Jestem całkowicie przekonany, iż zastąpienie słów gestem dałoby, bez zmiany koncepcji, oczekiwany efekt baletowego profesjonalizmu.
Pomijając powyższe, wieczór potrafił zainteresować każdego, nawet bardzo wybrednego widza. Nie mała w tym zasługa scenografa i zapewne także twórcy kostiumów - Ireneusza Domagały. On to bowiem proponuje kolorystykę szokującą wysmakowanymi kontrastami, od czerwieni do czerni, co bardzo podkreśla operowanie światłem. Oczywiście cały ciężar wieczoru spoczywa na koncepcji Mirosława Różalskiego, którego po kilku próbach (lepszych i gorszych) proponuje widowisko ozdobione doskonałą muzyką; od klasyki Bacha i Mozarta po przeboje Jacksona i Dylana oraz elektroniczne arcydzieła Vollenweidera.
Dynamika muzyki narzuca tempo spektaklu i kolejnych, po sobie następujących scen. W jej rytm wplata Różalski swe skomplikowane układy, wymagające od tancerzy niezwykłej kondycji i techniki (szczególnie szybkości). Wydaje się, iż Różalski - jak się to popularnie mówi - idzie na całość, nie zawsze jednak do końca licząc się z możliwościami całego zespołu. I może dlatego pewne sceny zbiorowe pozostawił nie w pełni dopracowane - obserwując całą grupę tancerzy dostrzegamy zbyt widoczne błędy ostatnich rzędów, których nie jest w stanie zasłonić perfekcja wykonawcza solistów.
Oni zresztą budowali autorytet i rangę spektaklu. Wśród solistek - jak zwykle - uwagę zwracały: Ewa Misterka (perfekcja, sugestywność gestu) i Małgorzata Połyńczuk (stylowość, elegancja, dokładność), a także Magdalena Kossakowska, nie pomijając bardzo efektownych w tańcu modern popisów Ewy Deski, Violetty Jankowiak i Jolanty Woś. Spośród tancerzy szczególne wrażenia pozostawiały występ Sławomira Balcerka (szybkość, niezwykła skoczność, pewność wykonawcza), Jacka Szczytowskiego (wszystkie cechy tancerza perfekcjonisty) i Rusłana Curujewa (energia, siła). Wysoki kunszt wykonawczy poszczególnych tancerzy solistów i ich indywidualizm nie w każdym momencie pozwalał na stworzenie jednolitego obrazu. Trudno właściwie po jednym spektaklu stwierdzić, kto w zdecydowany sposób rujnował spójnię występujących par. Fakt, iż zamiast zgranego ensemblu oglądaliśmy trzy indywidualne, tańczące obok siebie pary - a nie na takim efekcie zależało przecież choreografowi.
W sumie poznański spektakl powinien cieszyć się powodzeniem. Z jednej strony ilustracja muzyczna pozwala na dotarcie zarówno do młodszej, jak i starszej generacji widzów, z drugiej zaś sama koncepcja choreografa i inscenizatora, łączącego taniec klasyczny z modern, posiada walor uniwersalności. Po trzecie wreszcie (i najważniejsze) Mirosławowi Różalskiemu udało się stworzyć widowisko o dużym tempie - ekspresyjne, wyraziste i w swym założeniu konsekwentnie prowadzące do pointy.