Austriacka studnia
Krystian Lupa od lat zajmuje się literaturą znad Dunaju nie tylko dlatego, że dobrze zna niemiecki. To pomaga, ale prawdziwym powodem fascynacji wydaje się tyleż zaginiony, co ożywający mitologicznie wielokulturowy świat. Szczególnie sprzyjający zrozumieniu współczesnego człowieka, poddawanego postmodernistycznym presjom. Przedstawienia Lupy to intelektualnoemocjonalne wycieczki do źródeł kryzysu europejskiej duchowości. Koniec wieku skłania do patrzenia na jego początek, zwłaszcza że katastroficzne nastroje zagęszczają się wokół okrągłych dat, co widać bardzo wyraźnie w związku z mijającym tysiącleciem.
Klimat epoki przejściowej w związku z upadkiem systemu komunistycznego, zwłaszcza w Europie Środkowej (to pojęcie po 89 roku za sprawą eseju Milana Kundery przeżyło renesans), dalekim echem przypomina "transit time" z początku wieku. Zapowiadający rozpad wielo-narodowościowej monarchii zjednoczonej pod berłem Habsburgów. Stare widmo Mitteleuropy odżywa bezsensownie na współczesnych Bałkanach, nie gwarantując odzyskania tożsamości tego regionu.
Mimo oficjalnych programów zjednoczenia całego kontynentu pod flagą ze złotymi gwiazdkami kryzys duchowości europejskiej ma się całkiem dobrze. Jego źródła tkwią w czasach, kiedy solidne meble wydawały się gwarantować równie solidne ideały. Jednakże wszechobecny na przełomie wieków falisty ornament, asymetria form, obejmujące we władanie wszystko od fasad kamienic po przedmioty codziennego użytku, ostentacyjnie wręcz demonstrowały sprzeciw wobec wypracowanych norm cywilizacyjnych i zasad moralnych. Sztuka została powołana do wyrażania ukrytych rejonów rzeczywistości, tego, co tajemnicze, nieodgadnione, perwersyjne, wymykające się materialnemu i racjonalnemu poznaniu.
Zwłaszcza pisarze tego czasu chętnie uchylali pluszowe kotary salonów, ukazując egzystencję coraz bardziej samotnych ludzi poddanych władaniu snów, instynktów i przeczuć. A także pragnień pokonania trywialności istnienia wymyślonymi intelektualnie konstrukcjami, tyleż abstrakcyjnymi, co sztucznymi. Coraz bardziej zagrożone poczucie rzeczywistości prowadziło do zaniku realności. "Wszystko dzieliło się na części, te części znowu na cząstki - i niczego już nie mogłem objąć pojęciem - pisał Hugo von Hofmannsthal w słynnym "Liście do lorda Chandon" z 1903 roku. - Poszczególne wyrazy pływały wokół mnie; krzepły w kształt oczu wytrzeszczonych na mnie, w które ja znowuż muszę się wpatrywać; są to wiry, w które spoglądając dostaję zawrotu głowy, wiry kręcące się bez ustanku, przez które wstępuje się w próżnię." Nie wszyscy wybierali milczenie jak bohater tego opowiadania.
Powieściopisarze z upodobaniem i nie ukrywaną ironią opisywali zacofany system rządów Franza Józefa pogłębiający rozpad wieloetnicznej Kakanii, która już nie była w stanie zagwarantować obywatelom poczucia stabilności. Nie dawała go także religia. Miejsce opuszczonych kościołów zajmowały sekty, seanse spirytystyczne, zainteresowanie okultyzmem, gnozą, filozofią Wschodu, produkując mętne ideologie oraz zastępy szarlatanów i ich bezbronnych wyznawców. Poczucie rozdarcia, nieprzystawalności jednostek do otaczającej ich zatomizowanej rzeczywistości stało się chorobą powszechną. Nic więc dziwnego, że doktor Freud usiłował na swej kanapie leczyć ból duszy. Tyle, że na seanse psychoanalizy mogli pozwolić sobie najzamożniejsi.
Biedni i żerujący na nich - nie bez sukcesów - populiści szukali winnych tego stanu rzeczy. Kiedy w 1907 roku ambitny młodzieniec z Linzu przyjechał do Wiednia, ideologię pangermanistów domagających się etnicznego oczyszczenia i likwidacji kosmopolitycznej monarchii zastał już gotową. Adolf Georg Lanz eks-zakonnik dysponował już "Ostarą" - organem blondynów o "złocistych włosach, błękitnych lub szaroniebieskich oczach, różowej skórze, wydłużonych czaszkach i szczupłych twarzach", którym zagrażają przedstawiciele niższej rasy - "socjaliści, bolszewicy, feministki, Murzyni, Mongołowie, Żydzi oraz chorzy psychicznie". W schronisku dla bezdomnych przy Meldemannstrasse, zanim nieudany artysta zabrał się do malowania kiczowatych pocztówek, studiował gazetki, programy legalnych partii, publiczne odczyty wysokich urzędników państwowych jak choćby burmistrz Wiednia, niejaki Lueger, rasowy antysemita. Z poczucia krzywdy i oficjalnie dostępnych druków budował swoją ideologię nienawiści. Po latach dopełnił ją władzą.
Kiedy po Anschlusie Austrii w marcu 1938 roku opuszczał wiedeński Plac Bohaterów, jego zwolennicy, czyli "blondyni i blondynki", zbierali na pamiątkę ziemię, po której przejechał jego mercedes. Pytanie, dlaczego ci porządni obywatele uwierzyli w obietnice mężczyzny z wąsikiem zbudowania ziemskiego szczęścia, po pokonaniu wroga rzecz jasna, wciąż nurtuje kończące się stulecie.
Austria to dziwny kraj, do dziś jej mieszkańcy mają problemy z własną tożsamością i nie bez powodu współcześni pisarze jak Thomas Bernhard czy Werner Schwab odczuwają wobec swej ojczyzny tak gwałtowną Hassliebe. Podobnie jak ich duchowi ojcowie: Robert Musil, Rilke, Heimito von Doderer czy Albert Paris Gutersloh. Pod fasadą wyrafinowanego piękna naddunajskiej monarchii dopełnionego łagodną melodią walców już dawno zobaczyli apokalipsę. Po raz pierwszy terminu "Wiedeńska Apokalipsa" użył Hermann Broch w eseju "Hofmannsthal i jego czasy". Pisał swój esej w Ameryce po drugiej wojnie światowej, wtedy próbował w trybie dyskursywnym opisać źródła i przyczyny zagłady. W trybie artystycznym zrobił to dwadzieścia lat wcześniej pisząc swą powieść "Lunatycy" (1928-29) będącą szczególnym rozliczeniem z grozą epoki, dla której pierwsza wojna nie stała się ostatecznym ostrzeżeniem.
Bohaterami "Lunatyków" Hermanna Brocha - i to ich w zasadniczy sposób odróżnia od nadwrażliwców Musila, Rilkego, Bernharda, jakimi zajmował się dotąd krakowski reżyser - nie są artyści ani wyróżnieni przez los arystokraci ducha. Przeciwnie. Obszerna, blisko dziewięćsetstronicowa powieść poświęcona jest ludziom pospolitym. Obdarzonym przeciętnym ilorazem inteligencji i umiarkowaną zdolnością autoanalizy intelektualnej. A mimo to jej trzy części - "Pasenow, czyli Romantyzm - 1888", "Esch, czyli Anarchia - 1903", "Hugenau, czyli Rzeczowość - 1918" dają poruszający dramatyzmem obraz codzienności wilhelmińskich Niemiec rozciągniętej na trzy dziesięciolecia.
Ciekawe, że Broch, który do momentu emigracji w 1938 roku całe życie spędził w Wiedniu, kryzys świadomości europejskiej śledził nie na przykładzie rodzinnej Austrii, lecz sąsiednich Niemiec. Niewykluczone, że pisząc swe dzieło dziesięć lat po wojnie, czuł już przyspieszony oddech narodowych socjalistów i wolał użyć kostiumu niemieckiego do opisu zjawisk znanych najlepiej z autopsji. Albo też wolał uniknąć oskarżeń o kalanie własnego gniazda. Mimo wszelkich kamuflaży artystycznych nie da się ukryć, że bohaterowie "Lunatyków" wyrastają mentalnie z ojczyzny autora.
Nie zmienia tego faktu nawet postać Joachima von Pasenowa, bohatera pierwszej części powieści, dziedzica olbrzymiego majątku w Prusach Wschodnich, studenta szkoły oficerskiej w Berlinie. Reprezentując postawę typowego pruskiego junkra, demonstrującego na każdym kroku poczucie obowiązku, karności i honoru, został powołany do życia na zasadzie kontrastu jako przedstawiciel odchodzącej w przeszłość formacji romantyków kierujących się zasadami rycerstwa. Egzotyczna dla Austriaka prusackość tym bardziej nadawała się na podkreślenie anachroniczności postawy człowieka, który poza porządkiem munduru widział wokół siebie tylko chaos.
Wolał być martwy za życia, niż dotknięty brudem życia i takim odnajdujemy go w trzeciej części powieści.
* * *
O wszystkim, co wyżej tylko sygnalizuję, oglądając przedstawienie Krystiana Lupy, warto pamiętać. Choć brzmi to bardzo publicystycznie, a tak łopatologicznie sformułowanych intencji artysta stara się wystrzegać jak ognia, pozostaje tzw. szerszym kontekstem. Nawet najbardziej wysublimowany artysta nie działa w próżni. Zwłaszcza Lupa, wyciągając z austriackiej literatury coraz to nowe warstwy, poszukuje odpowiedzi na nurtujące naszą współczesność niepokoje, mimo że nie zawsze potrafimy je sobie uświadomić, a tym bardziej nazwać. Analizując masę doznań, przeczuć, okrążając niejasne myśli masą słów, możemy się do tego, co nieuchwytne, przybliżyć. Teatr Krystiana Lupy potraktowany nie jako rozrywka, a narzędzie poznania może w tym pomóc. Tym bardziej, że jego twórca i aktorzy wędrują po nieznanych lądach ludzkiej egzystencji i otwierają duchowe pejzaże, na jakie stać nie każdego artystę. To zobowiązuje i od widza wymaga wysiłku współuczestnictwa.
Dlatego idąc na "Lunatyków" wystawianych w czasie czterech wieczorów, dwa poświęcone drugiej ("Esch") i dwa trzeciej ("Hugenau") części, pierwsza ("Pasenow") została pominięta, warto mieć za sobą lekturę powieści. Pomimo kilkunastu godzin trwania spektaklu, cięcia materiału literackiego musiały być ogromne. Reżyser bardzo sprawnie prowadzi symultaniczne wątki, zachowuje najważniejsze postaci, wydarzenia i sytuacje, jednak nie jest w stanie przekazać specyficznej struktury powieściowej. Rozpadającej się wraz z upływem czasu akcji, czyli pogłębiającą się dezintegracją psychiki bohaterów, narracji. Podkreślającej rozpad ich świata rozpadem klasycznej linearności, wielością użytych symultanicznie form jak opowiadanie, reportaż, impresja, dialog, rozważania filozoficzne. Zwłaszcza esej z trzeciej części utworu, podzielony na kilkanaście rozdziałów - "O rozpadzie wartości", czy poemat "Historia dziewczyny z Armii Zbawienia w Berlinie" w teatrze pozostaje nieprzekazywalny in extenso. Ale trudno zaprzeczyć, że przedstawienie pozostaje wierne powieści w tym, co najważniejsze - analizie kalekiego ducha bohaterów.
Wyrafinowaną narrację Brocha Lupa zastępuje łącząc sceny o różnym klimacie i intensywności techniką niemal filmowego montażu. Ta sama czarno-szara przestrzeń pełna drzwi prowadzących donikąd, pozbawiona za to okien, zmienia swe funkcje w zależności od potrzeb. Wysuwające się z bocznych kieszeni lub ze sznurowni ściany dzielą ją na przypisane sytuacjom wnętrza, dokąd wsuwane zostają zza kulis albo zza uchylających się tychże ścian niezbędne rekwizyty - stół, łóżka, kredens, krzesła, maszyna drukarska. Niewiele ich, przy czym są bardzo zwyczajne. Reżyser świadomie rezygnuje z wszystkiego, co byłoby rodzajowością, opisem świata przedstawionego. I choć w części drugiej jesteśmy w roku 1903, czyli w apogeum secesji, nie zauważymy jej śladów w formie mebli ani strojów. Zarówno przedmioty, jak i kostiumy noszą patynę czasu, widać na nich ślady lat i zużycia, ale nie epatują urodą. Co najwyżej brązowy kolor sukni czy garnituru określa drobnomieszczańską zapobiegliwość właścicieli.
Żadnych estetycznych efektów. Wszystko, co ważne, jest w aktorach. To oni swoimi emocjami wypełniają długie chwile scenicznego czasu, który powolnieje, przyspiesza, zagęszcza się i staje w miejscu. Oglądamy ich szarpaninę, jakbyśmy postawili kamerę w kącie pokoju, by rejestrowała zmianę pór dnia i zmienne zachowania ludzi. A jednak trudno nazwać tę estetykę naturalizmem, bo film, jaki z tej kamery wychodzi, choć jest czarno-biały, z nikłymi dodatkami sepii, nie jest behawiorystycznym zapisem życia. Wszystko, co dzieje się na scenie, zostało starannie skomponowane; reżyser pamięta, że banał tak jak nuda musi być na scenie interesująco pokazany.
Życiowa droga Augusta Escha (doskonała rola Jana Frycza), buchaltera, pozostanie pozbawiona fantazji, przyziemna - praca, knajpy, kobiety. Podobna jak tysięcy zwykłych obywateli pracy najemnej. Z tym, że w jego umyśle kołacze się jeszcze przekonanie o potrzebie dążenia do czegoś lepszego, ułożenia lichego życia wedle zasad zgodnie z wyznawaną maksymą "porządek musi być", choć nie bardzo wiadomo, wedle jakich wartości. Jako człowiek porywczego charakteru i niezbyt lotnego umysłu pozostaje podatny na wpływy. Jednakże próba bycia artystą kończy się organizowaniem walk kobiet w jarmarcznej budzie, próba zarobienia pieniędzy - ich utratą, a walka o sprawiedliwość i ład - wysłaniem donosu. Skoro sztuka okazuje się oszustwem, religia wrzaskiem wyznawców Armii Zbawienia, a związek z rozerotyzowaną panną Korn (Anna Polony) idiotyzmem, jedynym sensownym wyjściem będzie dla Escha poślubienie podstarzałej Gertrudy Hentjen (skupiona, ciepła, małomówna Alicja Bienicewicz), majętnej właścicielki gospody.
A jednak kolejne zmagania z życiem Escha, człowieka porywczego, chimerycznego i - co tu dużo mówić - prymitywnego, obserwujemy z zapartym tchem. Nie tylko dlatego, że reżyser traktuje go z wyrozumiałym humorem, pozwalając obnażać - brutalność, chamstwo, pijaństwo, erotyczne związki i ich żałosne realizacje. Sytuacje, w jakich oglądamy Escha, są bardzo śmieszne i okrutne zarazem. Człowiek pospolity siląc się na wzniosłość jest tylko żałosny, patos w lichym wykonaniu śmieszy.
Jednak tym, co najbardziej porusza w Eschu i jego drobnomieszczańskim otoczeniu, jest obnażona ludzka bezbronność wobec tego, co ich w życiu spotyka. Jakby została tym ludziom odjęta umiejętność przewidywania swoich czynów, reakcji innych. Współczucie budzi ich infantylna bezbronność, jak dzieci muszą wszystkiego doświadczyć, zamiast sobie to najgorsze wyobrazić i zneutralizować.
Nic więc dziwnego, że świat, w którym panuje prawo pieniądza, napędzające rozwój cywilizacji, budzi ich irracjonalny lęk, klasyczne poczucie alienacji. Logicznie, najbardziej demoniczną postacią okazuje się Bretrand Muller, zamożny przemysłowiec, w dodatku homoseksualista. On uosabia nieczyste siły świata, wobec których wiara i poczucie zwykłej sprawiedliwości staje się bezsilne. Esch próbuje w swym życiu wielu zajęć, kobiet, pasji, lecz nie osiąga harmonii ze światem. Przeciwnie, błądzi jak lunatyk i kaleczy się bez przerwy, jakby spadał z krawędzi dachu. Dlatego im gwałtowniej się miota, demonstruje swoją wyższość, tym bardziej śmieszy, pozostając godny współczucia, bo nieświadomy wewnętrznego pęknięcia.
Pod koniec życia, gdy spotykamy go piętnaście lat później w trzeciej części powieści, poczucie duchowego rozdwojenia usiłuje pokonać swoistym mistycyzmem. Coraz częściej czyta Biblię, "oczekuje na syna", choć wie, że pozostanie bezdzietny. Jego wtajemniczenia duchowe przemieniają się w pokraczne rytuały, zwłaszcza gdy uprawia je nad talerzem zupy. Potrzebę ucieczki w mistycyzm usiłuje zaszczepić mieszkańcom miasteczka, pacjentom szpitala wypełniającego się codziennie rannymi.
Organizowane przez niego spotkania kończą się przeważnie upokorzeniami. Albo przerwie je wtargnięcie pacjenta Godicke (Andrzej Hudziak), powstałego z grobu jak Łazarz, albo sam Esch pogrążając się w ekstazie religijnej upije się do nieprzytomności, albo wyśmieje go wspólnik Wilhelm Hugenau (Roman Gancarczyk), zdeklarowany ateista.
Kończąca się wojna dla ludzi pokroju Hugenaua, pozbawionych zasad i skrupułów, stanowi doskonałą okazję zdobycia pozycji i majątku. W zamęcie wydarzeń ten dezerter i hochsztapler bardzo szybko wspina się po szczeblach kariery. Podstępnie przejmuje gazetę, czyli majątek Escha, choć na redaktora nie posiada najmniejszych kwalifikacji. Wojna to wojna, interes to interes. Nie zawaha się także wbić Eschowi nóż w plecy, a przedtem zgwałcić jego żonę. "To, że zabił Escha, nie wchodziło co prawda w zakres kupieckich obowiązków, ale i nie sprzeciwiało się kupieckim zwyczajom." Liczyła się dla niego rzeczowość, racjonalna umiejętność oceny sytuacji, nie żadne skrupuły czy broń Boże sumienie. Zamożnych kupców, dobrze ożenionych na innym krańcu Niemiec nikt przecież nie pytał o źródła fortuny, a sami nie znajdowali powodu, by psuć sobie dobre samopoczucie.
Zupełnie inaczej niż na przykład Hanna Wendling (Iwona Budner), żona doktora (Paweł Miśkiewicz), matka kilkuletniego chłopca, kobieta żyjąca w dostatku, by nie powiedzieć luksusie. A jednak lata wojny, przymusowej samotności odmieniły ją. Kiedy po dwóch latach nieobecności mąż wraca do domu, małżonkowie nie potrafią się porozumieć. Tak jakby rozdzieliła ich szklana ściana śmierci i cierpienia. Milczenie obojga, w domu czy w czasie wieczornego festynu, nabrzmiałe niewypowiedzianą pustką więcej mówi o psychicznych skutkach wojny niż jakiekolwiek słowa. Każdy gest i najmniejsze słowo brzmią w tej sytuacji fałszywie. "Dlaczego takie obce i pozbawione miłości jest to wszystko, co się z nami dzieje" - pyta Hanna męża w sypialni i nie musi dalej tłumaczyć, dlaczego odsuwa jego ciało. Jej wyobraźnię dręczą koszmary, zwłaszcza postać porucznika z amputowaną ręką, Jaretzkiego, nie daje jej spokoju. W snach pod postacią Włamywacza staje się on ucieleśnieniem jej niezaspokojonej zmysłowości, miłości, która nie nadchodzi. W nocy Hanna czuje przez drzwi jego obecność, ale nie zdecyduje się ich otworzyć. Czy przyczyną będzie brak odwagi, konwenans czy nierzeczywistość zdarzenia, tego się nie dowiemy, ale doznamy przejmującego cierpienia bohaterki. Hanna umrze na grypę hiszpankę, ale tak naprawdę dlatego, że nie umiała sobie poradzić z własnym istnieniem.
Jedynym właściwie jasnym punktem tego okaleczonego świata jest postać dziewczyny z Armii Zbawienia (Maja Ostaszewska). Maria, była prostytutka, pod wpływem czystej miłości do Żyda Nuchema (Adam Nawojczyk), niespełnionej z powodu jego dzieci i żony, doznaje duchowej przemiany. I wierzy, że możliwe jest pójście z ukochanym do Jeruzalem po nowe życie.
Krystian Lupa w zgodzie z Brochem spod trywialnej egzystencji drobnomieszczańskich bohaterów wydobywa ich dramaty, niespełnienia, tajone potrzeby oraz pytania, jakie stawiają sobie i Bogu. Losy przeciętnych ludzi poszukujących nie zawsze składnie i nie zawsze świadomie sensu życia układa w wielki fresk ułomnego ducha epoki. Jego aktorzy uważnie śledzą rozdarcie świadomości swoich bohaterów unoszonyh prądem wydarzeń historii, wobec których pozostają mimo wysiłków bezbronni. Bardzo subtelnie, w sposób niedopowiedziany bo niejako w kontrapunkcie do wypowiadanych banalnych słów ukazują najdrobniejsze szczeliny w mentalności swoich postaci, przez które prześwituje ból i poczucie katastrofy. Z konkretów najzwyklejszego życia budują uniwersalną metaforę degradacji podstawowych wartości. Wojna, po której już nic nie zostało takie samo - zdaje się mówić autor i reżyser - nie spadła na Europę znienacka jak kataklizm wywołany siłami natury. Miała swe przyczyny nie tylko polityczne i historyczne. O wiele donioślejsze były rosnące do monstrualnych rozmiarów rany w duszach ludzi. Te najtrudniejsze do wydobycia spod przejawów zwykłej egzystencji, zwłaszcza w teatrze, gdzie aktorzy w sposób naturalny dążą do zaokrąglenia formy, estetycznego efektu. W tym spektaklu emocje i myśli bohaterów, choć bardzo intensywne pozostały świadomie rozwibrowane, wieloznaczne. Bardzo to trudne i bardzo prawdziwe. Nie uroda spektaklu jest ważna, lecz wierność rzeczywistości.
PS. Przy pisaniu tego tekstu korzystałam z książek: Hermann Broch - "Lunatycy". Przekład Sławomir Błaut. Wydawnictwo Dolnośląskie. Wrocław 1997; Hugo von Hofmannsthal - "Przygody marszałka de Bassompierre". Przekład Ida Wieniewska. PIW, Warszawa 1975; Brigitte Hamann - "Wiedeń Hitlera, lata nauki pewnego dyktatora". KiW, Warszawa 1999; Ewa Kuryluk - "Wiedeńska Apokalipsa", WAB, Warszawa 1999; Mieczysław Wallis - "Secesja". WAiF, Warszawa 1964.