Lunatycy podbili Paryż
Dwa spektakle Starego Teatru: "Lunatycy - Esch, czyli Anarchia" i "Lunatycy - Huguenau, czyli Rzeczowość", w reżyserii Krystiana Lupy gościły od 2 do 12 grudnia na Festiwalu Jesiennym w Paryżu.
Zaprezentowane na głównej scenie Odeonu, spotkały się z gorącym przyjęciem. Poniżej publikujemy fragmenty pierwszych recenzji.
Lunatycy budzą wielką miłość sztuki
Niezwykła rzadkość wydarzeń teatralnych na wielką skalę skłania nas do obszernych komentarzy na temat wystawionych w Paryżu "Lunatyków" (...). Mamy do czynienia z ambitnym, prawie że demiurgicznym projektem, który polega na niezwykle dopracowanym ucieleśnieniu powieściowej wizji, obejmującej liczne rejestry pisarskie. Czy to nie z tego powodu Maurice Blanchot nie zawahał się dostrzec w Brochu "wielu pisarzy w jednym"? "Lunatycy" - wielki fresk Niemiec epoki cesarza Wilhelma, od 1888 do 1913 via rok 1903 - odnoszą się po kolei do trzech postaci, scharakteryzowanych już w samym tytule każdej z części. Są to: "Pasenov, czyli Romantyzm", "Esch, czyli Anarchia", "Huguenau, czyli Rzeczowość". Mieliśmy już okazję uczestniczyć w ponadczterogodzinnym spektaklu "Esch, czyli Anarchia", który stanowi drugą część cyklu Brocha, gdzie widzimy, jak drobny niemiecki mieszczanin-idealista, z poczuciem winy, rozdarty pomiędzy potrzebą ładu a poczuciem sprawiedliwości, usiłuje uczynić z siebie wybawcę uciśnionych, flirtuje z ideami socjalistycznymi i spotyka parę kobiet przy okazji śliskich intryg. Na koniec zostaje księgowym w pewnym luksemburskim przedsiębiorstwie.
Mechaniczne fatum rządzące powieścią
Z początku jesteśmy skłonni myśleć, że w swojej adaptacji Lupa nie mógł właściwie całkowicie uniknąć wrzucenia w jeden ciąg scen ocierających się o anegdotę. W trakcie spektaklu, po namyśle, mówimy sobie, że ostra ironia, którą Broch posłużył się w swoim dziele, znajduje tu słuszny odpowiednik dramatyczny. Insce nizacja Lupy w samym już operowaniu obrazem przybiera wygląd mechanicznego fatum rządzącego powieścią. Przypomnijmy - powieścią napisaną przez Brocha, specjalistę od psychologii mas, a zatem pisarza zdolnego do wyodrębnienia jednostek, które mogłyby stać się przedmiotem interesujących badań.
Odnosi się to do Escha, któremu Jan Frycz nadaje swego rodzaju spazmatyczną flegmę, przesądzającą o wartości jego interpretacji. Ów podejrzliwy, twardo stąpający po ziemi urzędnik z gorejącą głową, pomimo swoich zasad okazuje się być niezwykle podatny na ideologie. (...)
We wspaniałej skrupulatności inscenizacji Lupy uderza to, czego tajemnica jest tutaj [we Francji - przyp. tłumacza] nieznana: "długi oddech" przedstawienia, jego głęboka filozofia, zespół aktorów, którzy bez ograniczeń poddają się wizji reżysera, nie tracąc jednak autonomii aktorskiego rzemiosła. Wobec oświetlenia, gry aktorów, rytmu spektaklu - precyzyjnie wyliczonej powolności rozcinanej gwałtownością, mamy wrażenie, że znów znajdujemy się w samym sercu twórczości swoistych "modeli sumień", którymi byli niegdyś dramaturdzy ze wschodu Europy. W nie tak znowu odległej epoce, kiedy teatr w tamtych stronach pełnił funkcję podmywania fundamentów społecznych i politycznych tuż pod nosem cenzury.
Kwestia życia lub śmierci ducha
Możemy więc, między innymi, przywołać strzępy pamięci o Lubimowie, jak również Krasce i jego praskim teatrze "Za Bramą". Myślenie Lupy - Polaka o teatrze z pewnością ma cechy wspólne z obywatelską wizją - choćby trochę romantyczną - sztuki dramatycznej. Nie mamy o to żalu. Pojawia się w "Eschu, czyli Anarchii" coś z kwestii życia lub śmierci ducha; choćby nawet pod koniec. Spotkanie Escha z jego antagonistą - von Bertrandem (Piotr Skiba) - kapitalistą, estetą oraz homoseksualistą, zabarwia się nagle kolorystyka, która wydaje się zbytnio zapożyczona od Dostojewskiego, ale to przecież dlatego, na miły Bóg, że Lupa pochodzi z Polski, gdzie wszystko in fine przywdziewa szaty religijności chrześcijańskiej. Wydaje mi się, że Broch nie bardzo troszczył się o tego typu sensy. Nieważne; oddech jego powieści, czasem urywany, czasem przytłumiony, nastawiony właściwie na poszum naszych myśli, staje przed nami w wiernej transkrypcji. To wyczyn, dokonywany przez ciała będące nośnikiem znaczeń, skłonne zarówno do wylewności jak i sarkazmu, działające pod wpływem głosu nieobecnego narratora, jak gdyby to sam pisarz przywoływał je na scenę. Nie co dzień Paryż ma szansę mierzyć się z przedsięwzięciem artystycznym o takiej sile, która sprawia, że szalejemy ze szczęścia. Europę tej miary, u szczytów sztuki, prosimy na bis...
Jean-Pierre Leonardini ( "L'Humanite", 7 XII 1998 )
Odważna adaptacja
Ma 55 lat, jeszcze nigdy nie widzieliśmy żadnego z jego przedstawień we Francji, a z pewnością jest to jeden z największych reżyserów końca tego wieku: Polak, Krystian Lupa, odważył się dokonać adaptacji "Lunatyków", dzieła niemieckiego powieściopisarza Hermanna Brocha. Broch opisuje w nim powolną dekadencję, która ogarnia społeczeństwo niemieckie lat 30., spychając je ku grozie. Lupa nie tylko potrafił znaleźć subtelne środki przetransponowania literatury na teatr, ale również kieruje swoimi aktorami w sposób pouczająco jasny i umie wymyślić na scenie czas, przestrzeń, dźwięk... Pomimo długości przedstawienia (spektakl jest grany w języku polskim z napisami francuskimi) jest to mała perełka.
Fabienne Pascaud ("Telerama " 12 XII 1998)