Podteksty Mizantropii
Latem ubiegłego roku gościł w Warszawie krakowski Teatr Stary, który pokazał nam komedię Moliera "Mizantrop" w swobodnej transkrypcji Jana Kotta, przenoszącej sprawy i sytuacje molierowskie w czas nam współczesny. Pisaliśmy o tym spektaklu w "Żołnierzu", krytycznie oceniając zabiegi, kiedy to współczesny kostium i współczesne (nie najprzedniejszego nb. lotu) aluzje podmienić miały filozoficzną myśl genialnego Francuza. Obecnie warszawski Teatr Narodowy wystąpił z premierą "Mizantropa" w starym przekładzie Boya. Przedstawienie nierówne, budzi wiele uwag krytycznych. Pierwsza część dłuży się niepomiernie, role kobiece obsadzone są wyjątkowo nietrafnie, przekład Boya, mimo kosmetycznych zabiegów Gabriela Karskiego, pobrzękuje pustką trzynastozgłoskowej frazy. Ale przecież, mimo dłużyzn, mimo pań i mimo przekładu, nadaje temu przedstawieniu wymiar filozoficznego uogólnienia kreacja Gustawa Holoubka w roli Alcesta.
Holoubek ma nieładny kostium. Zazwyczaj chodzi on z lekka przygarbiony, a tutaj okrągły wykrój fraka, nie nastroszony nadmierną bielą żabotu, jeszcze owe przygarbienie zwielokrotnia. Z takimi ramionami można być zbuntowanym jezuitą w "Namiestniku", trudniej być zbuntowanym kochankiem pięknej Celimeny. Siermiężna, bura peruka nie zasłania co prawda artyście oczu, ale ścina mu brzegi policzków, przedłuża nos i twarz staje się ostra, agresywna, niemal brzydka. Kiedy taki Alcest wychodzi na scenę, jest przegrany już od pierwszego słowa. Jego proces sądowy jeszcze się gdzieś toczy, Celimena jeszcze kocha, głupkowaty Oront jeszcze nie zdążył przeczytać swego sonetu, a tym samym nie zdążył się na Alcesta obrazić. Ale Alcest już przegrał. Klęskę niesie w sobie. Jest inny, niż wszyscy. Jest gorszy, niż wszyscy.
Kiedy Molier pisał "Mizantropa" był gorszy niż król, niż kardynał, gorszy nawet niż drugorzędny aktor z jego trupy, który mu uwiódł żonę, śliczną i młodziutką Armandę. I właśnie świadomość własnej "gorszości" kazała mu walczyć, z tej świadomości urodził się Alcest. Holoubek przejmuje molierowski ton protestu. Co więcej - wzbogaca go o współczesne zrozumienie myśli, że człowiek wyalienowany ze społeczeństwa musi albo się z tym społeczeństwem pogodzić, albo przegrać. Ale Alcest - Holoubek ma świadomość, że słuszność jest po jego stronie. I nie decyduje się ani na porażkę, ani na dołączenie w szeregi Orontów, Klitandrów i innych dworskich bałamutów. Decyduje się na walkę, aż poza granice porażki. Ma rację, ale przegra. Ma rację, choć przegra. A przegra, ponieważ walka przeciwko całemu światu nie ma szans, nawet jeśli ma sens. I w tym stwierdzeniu kryje się filozoficzna myśl spektaklu i roli.
Oczywiście są filozofie i "filozofie", tak jak są światy i "światy". Koncepcja reżysera spektaklu w Teatrze Narodowym, Henryka Szletyńskiego daleka była od prób przykrawania molierowskiej myśli na użytek dojutrkowy. Traktowała w sposób metaforyczny rzeczywistość, w jakiej Molier kazał działać Alcestowi, nie determinując jej historycznie, nie wskazując, że rzecz dzieje się wczoraj, dziś lub pojutrze. W tym jej zasługa. Zasługa druga w fakcie, że tak szerokie uogólnienie posiadało przecież i dodatkową pod-myśl praktyczną. Ten Alcest walczący z całym światem miał momenty, kiedy stawał się wręcz śmieszny, przypominał naiwnego, choć szlachetnego Don Kichota. Tak jak śmieszną donkiszoterią jest postawa obrażania się na cały świat, bez uważnej analizy tego świata. Analizy, która może wykazać, że właśnie dziś świat ozdrowiał, że właśnie dziś jest on już bardziej sympatyczny, że znikły owe wiatraki zła i demoralizacji, które dostrzegaliśmy w nim jeszcze wczoraj. A zatem ogólnej postawie Alcesta wyznaczał praktyczny kres: nie kazał jej być pochwałą buntu po wsze czasy. Spektakl krakowski, z winy symplifikującego przekładu Kotta zatracał ten wymiar. Stawał się atakiem na świat bardzo konkretny i chyba fałszywie podmalowany. Spektakl warszawski nie atakując żadnej epoki historycznie umiejscowionej, traktuje o zawiłościach etycznych, jakie zajść mogą pomiędzy szlachetną jednostką, a nie zawsze szlachetnym światem. Tak naszkicowany sięga chyba po wyższy stopień artystycznego uogólnienia, jeśli stopień ten mierzyć będziemy nie metrem poszczególnych bon mots, poszczególnych sytuacji, czy nawet poszczególnych ról. Gdy miarą jest suma (a w warszawskim przedstawieniu wysokość tej sumy wyznacza Holoubek) - ocena jest chyba uzasadniona.