Artykuły

Bielska tu gdzieś jest?

- Miałam szczęście grać u największych: Wajdy, Lupy, Grabowskiego. Dziś cieszę się, że po dziewięciu latach znów zagrałam u Smarzowskiego w "Pod Mocnym Aniołem" - mówi aktorka IWONA BIELSKA.

Z Iwoną Bielską rozmawia Angelika Kuźniak:

O aktorstwie będziemy rozmawiać? Może lepiej o życiu?

A co z aktorstwem jest nie tak?

- Kiedy byłam młoda, myślałam, że to misja, posłannictwo. Dziś myślę, że to zawód jak każdy inny. Wystarczy wyjść z teatru, żeby zrozumieć, że są o wiele ważniejsze problemy niż premiera czy nowy film.

Ale popularność jest chyba miła?

- Miła. Tylko że nie jest niczym wymiernym. Jednego dnia noszą cię na rękach, drugiego... Kiedyś na ulicy zaczepił mnie mężczyzna: "Ja panią znam... Pani pracuje w Orbisie w Sosnowcu" (śmiech).

To chyba dawno.

- Dawno, ale takie zdarzenia pozwalają zachować dystans. Jestem wobec siebie bardzo krytyczna. Uważam, że najważniejsza jest przyzwoitość i praca w zgodzie z własnym sumieniem. Nie rozpamiętuję krzywd ani sukcesów, bo jeśli były, to już były. Nie żyję tym. Przecież na co dzień, kiedy uprawiam nordic walking, gotuję albo zbieram śmieci, które ludzie uporczywie wyrzucają do lasu, nie jestem Ofelią, królową Elżbietą czy generałową Jepanczyn.

A zawsze pani tak dużo pali?

- Tylko wtedy, kiedy się denerwuję. Teraz, bo nie wiem, czy uda mi się powiedzieć coś ciekawego.

Naprawdę?

- Zawsze mam wątpliwości. Za młodu bardzo chciałam, żeby uważano mnie za inteligentną, więc dużo czytałam. W latach 70. książki były towarem deficytowym. W Łodzi, gdzie się urodziłam i wychowałam, miałam zaprzyjaźnioną księgarnię przy ulicy Piotrkowskiej. Panie zostawiały mi pod ladą książki.

Jakieś szczególne?

- Na przykład Eliasa Canettiego "Auto da fe". Trafił mi się wybrakowany egzemplarz z kilkoma pustymi stronami. Nie mogłam wymienić, bo cały nakład natychmiast wyprzedano. Poszłam więc do biblioteki i przepisałam na puste strony brakujący tekst.

To z tej miłości do literatury wybrała pani studia polonistyczne?

- Z polonistyką było tak: Moja nauczycielka polskiego w liceum pani Irena Plocer wypchnęła mnie na olimpiadę. Wygrałam w Łodzi, na ogólnopolskiej nie zajęłam miejsca medalowego, jednak wystarczyło, żeby na studia polonistyczne dostać się bez egzaminów. Ale nie od razu tam poszłam. Zdawałam do łódzkiej Filmówki.

Poszła pani na egzamin i...?

- Powiedzieli, że mam chory głos, guzy na strunach i mam dać sobie spokój. No więc dałam. Na dwa lata.

- A po dwóch latach pojechałam do Krakowa. Po pierwszym etapie egzaminów na PWST odpadłam. Usiadłam na korytarzu, na schodach i ryczałam. Czekałam na kolegę z Łodzi, który też zdawał. Nagle słyszę głos dziekana: "Bielska tu gdzieś jest?". Jestem. "Przyjdź jutro na dodatkowy egzamin". Okazało się, że tam bardzo spodobał się mój głos, a profesor Merunowicz obiecał popracować nad dykcją. No i zdałam.

Co na to rodzice?

- Mama nigdy nie ingerowała w nasze (mojej siostry i moje) wybory. Wszystko razem obgadywałyśmy. Ojca to raczej nie interesowało.

Z filmem zetknęła się pani szybko.

- Najpierw jako sekretarka grupy zdjęciowej. Mój dziadek pracował jako główny księgowy w Wytwórni Filmów Oświatowych. Któregoś dnia, tuż po egzaminach w Krakowie, zapytał, czy chciałabym zarobić kilka groszy. Pamiętam pierwszy dzień. Wchodzę do wielkiej stołówki, w oddali siedzi z reżyserem Roman Wilhelmi, był już wtedy bardzo znanym aktorem. Zobaczył mnie, wstał...

I?

- Tak został. Miałam 21 lat, byłam dzieckiem, dojrzałym może, ale dzieckiem. Wtedy naprawdę wyglądałam dość atrakcyjnie. Zakochał się. To była trudna miłość. Dzwonił do mnie do akademika i mówił: "Jeśli natychmiast nie przyjedziesz, to skoczę z balkonu, bo właśnie stoję na balustradzie". Więc wsiadałam do taksówki i jechałam.

Z Krakowa do Warszawy?

- Tak. Dwa razy. Naprawdę bałam się, że coś sobie zrobi. A on następnego dnia, jakby poprzedni nie istniał, był zachwycony, że jestem. Byłam za młoda, żeby wytrzymać taką huśtawkę emocjonalną. Rozstaliśmy się po dwóch czy trzech latach. Coraz bardziej pochłaniała mnie szkoła, on też nie mógł często przyjeżdżać. Był niezwykły pod wieloma względami. Z jednej strony świadomy swojej wielkości, z drugiej - pełen kompleksów, że zbyt rozbudowany, że łysieje.

A udzielał pani rad aktorskich?

- Nigdy. Ale mnie wspierał, nawet po naszym rozstaniu. Kiedy dostałam nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę żeńską, a za męską Tadeusz Łomnicki, Wilhelmi przysłał telegram: "No widzisz, to jest dla ciebie właściwie towarzystwo".

Dlaczego uciekała pani z teatru przed premierami?

- Tylko raz mi się to zdarzyło. Przed premierą "Kto się boi Virginii Woolf?". Taka histeria. Po prostu chciałam, żeby mnie mąż Mikołaj Grabowski pocieszył, powiedział, że wszystko będzie dobrze. Ale taką spektakularną ucieczkę miałam jedną.

Proszę opowiedzieć.

- To było jeszcze na studiach, w 1976 albo w 1977 roku. Grałam Martę w "Na srebrnym globie" u Andrzeja Żuławskiego. Wybrał mnie po zdjęciach próbnych. W pewnym momencie stwierdził: "Potrzebna nam scena rozbierana". Bo rozbitkowie na Księżycu postanawiają przedłużyć gatunek dla dobra ludzkości. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn. To miało wyglądać tak: Wszystko dzieje się w olbrzymim namiocie. Jerzy Grałek i ja idziemy naprzeciwko okryci zwierzęcymi skórami. Kiedy jesteśmy już blisko, zrzucamy je z siebie. Koniec ujęcia. Zgodziłam się, ale postawiłam warunek: w namiocie oprócz Grałka i mnie nie będzie nikogo.

Tuż przed rozpoczęciem nagrania charakteryzatorka mówi: "Pani Iwoneczko, to na odwagę, mam tutaj spirytusik". Wypiłam. Ktoś za chwilę znów: "Iwona, strzel sobie na odwagę". Wypiłam. Reżyser woła na plan, a ja ledwo stoję na nogach. Wszystko mi wiruje. Szałas widzę ogromny, wchodzę. Gdzieś w oddali Grałek, idę w jego kierunku, zrzucam skórę i nagle kątem oka widzę skulonego za jakąś belką operatora Andrzeja Jaroszewicza. Zaczęłam wrzeszczeć, pokazując na niego palcem: "Ktooo tooo jeest!? Oszukali mnie, skurwysyny!". Wrzeszcząc, wybiegłam goła z namiotu przed trzy tysiące statystów czekających na swoją scenę. Wtedy bałam się scen rozbieranych. Dziś żartuję, że rozebrałabym się bez oporów, ale nikt mi tego nie proponuje.

Szkoda, że ówczesny wiceminister kultury i sztuki Janusz Wilhelmi nie pozwolił dokończyć tego filmu.

- Też żałuję. Dziesięć lat później Żuławski dograł swój komentarz do filmu. Opowiadał w nim, co miało być w scenach, których nie nakręcił. Dużo w nim przypowieści biblijnych, filozoficznych, anegdot. Żuławski to erudyta. Ten film pod wieloma względami był prekursorski. Na przykład po raz pierwszy zastosowano tak zwane kamery subiektywne. Dzięki nim widz miał wrażenie, że widzi świat oczami bohatera. Siedzieliśmy z Jerzym Trelą przy stole naprzeciwko siebie. Małe kamery przyczepiono nam do krtani najpierw jakimiś taśmami, a potem, bo nam się ciągle odklejały, butaprenem. Wieczorem po zdjęciach zrywaliśmy je ze skórą. Pod koniec pracy mieliśmy w tym miejscu grube strupy. Do tego trzy dni, oczywiście z przerwami, leżałam w lodzie. A podczas zdjęć w Mongolii chodziliśmy w 50-stopniowym upale w gumowych kombinezonach lotniczych. Na planie tego filmu działy się rzeczy niewyobrażalne. Irena Plocer, o której wspominałam, powtarzała zawsze, że "od wzniosłości jest tylko krok do śmieszności". A my w tym poczuciu wzniosłości nie zauważaliśmy rzeczy bardzo śmiesznych. Na przykład rybom doprawiono skrzydła, kurom płetwy, malowano te biedne zwierzaki.

Nóg niejedna kobieta mogłaby pani pozazdrościć.

- No ale co, mam chodzić do góry nogami? (śmiech)

Mogłaby pani grać Marlenę Dietrich.

- Od dawna z moją przyjaciółką Grażyną Dyląg myślimy o tym, żeby zrobić spektakl o spotkaniu Marleny Dietrich i Leni Riefenstahl, kiedy obydwie mają już po 90 lat. Ich artystyczne losy, tak różne, tak zdeterminowane historią i polityką, byłyby częścią spektaklu opowiadającego również o naszych artystycznych wyborach. Gdy bywam w Berlinie u syna, czasem spaceruję po miejscach, które dotyczą obydwu. Kupiłam nawet sukienkę, w której chciałabym to grać.

To może pani ją włoży, a Ania Bedyńska zrobi zdjęcia?

- Dobrze, choć nie lubię być fotografowana. Mój drugi dziadek Ludwik Bielski przed wojną miał trzy renomowane zakłady fotograficzne w Łodzi, po wojnie komuniści zostawili mu jeden. Tata prowadził ten zakład po jego śmierci. Pamiętam do dziś, jak ustawiał mnie przed aparatem, zawsze kazał mi pokazywać zęby. Myślę, że aparat czy kamera nigdy specjalnie mnie nie lubiły. Nie lubię na siebie patrzeć. Gdy czasem oglądam pierwsze filmy, w których zagrałam, myślę: ależ jesteś spięta. Jaka byłaś głupia, trzeba było zdobyć się na dystans. Przecież to tylko praca. W której pozwala się pani oszpecać.

Myśli pani o Elżbiecie w spektaklu "Elżbieta i Szekspir" według sztuki Esther Vilar?

- Tak. Dostała pani za tę rolę sporo nagród.

Dostałam też list od Esther Vilar, była na premierze.

Co napisała?

- Proszę przeczytać.

"Nie sądzę, że ktoś mógłby zagrać to lepiej".

- Bardzo mi było miło.

A pani zna niemiecki?

- Uczyłam się w liceum, sporo pamiętam. W 2002 roku w Kassel grałam na festiwalu Documenta w sztuce Turriniego "Ich liebe dieses Land". Widzowie podobno myśleli, że jestem Niemką, która wyuczyła się roli z polskim akcentem.

A do tych zdjęć mam włożyć buty na obcasie? Na bardzo wysokim obcasie?

Jasne.

- No i? Szok? 15 cm. Gram w nich teatrze. W "Makbecie", w "Factory".

A nogi pani w nich nie skręciła?

- Raz. Grałam w "Próbach" Bogusława Schaeffera w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Po zejściu ze sceny zemdlałam. Kiedy lekarz obejrzał tę nogę, nakazał: trzy tygodnie w gips. Ale załatwiłam sprawę po siatkarsku: maść ichtiolowa, altacet i bandaż. Pomogło.

No właśnie - siatkówka. Grała pani w LKS-ie, a potem w drużynie narodowej.

- Znów nauczycielka. Wciągnęła mnie wychowawczyni, zawodniczka ŁKS-u. Zaczęło się w liceum, grałam jeszcze na polonistyce.

A ile ma pani wzrostu?

- 174 cm. Wzrost jest ważny, ale ważniejsze było, ile ręce wystają ponad siatkę podczas wyskoku do bloku.

A siatka była...

- Na 2,24 m. Stojąc, dosięgałam do jej krawędzi. Nie traktowałam siatkówki jakoś histerycznie poważnie. Zdawałam sobie sprawę, że kariera sportowa trwa krótko, a poza tym dostałam się do krakowskiej PWST.

Dyplom robiła pani u Krystiana Lupy.

- Tak, to był mój dyplom aktorski, a Krystiana - reżyserski. Grałam Zofię w "Nadobnisiach i koczkodanach". A potem trafiłam do Teatru im. Juliusza Słowackiego. Zagrałam najpierw Hankę w "Moralności pani Dulskiej"...

...a potem Ofelię.

- Tak, taki rozstrzał. Pamiętam swoją piękną suknię z błękitnoszarej żorżety. Przyjechałam do pani również po to, żeby odczarować sobie "Wilczycę". Boję się oglądać ten film do dziś.

- Nie wierzę! Pamiętam premierę w kinie Polonia w Łodzi w 1983 roku. Siedziałam na widowni, a za mną dwóch chłopaków. Gasną światła. Przy końcu filmu przebijają mnie - Wilczycę - kołkiem osinowym... Nagle słyszę, jak jeden z tych chłopaków mówi do drugiego: "Boisz się?". "No, sram ze strachu". I w śmiech. Myślałam, że umrę ze wstydu. To nie był dla mnie dobry czas.

Dlaczego?

- Przed zakończeniem zdjęć w Łodzi umarła moja ukochana babcia Ania. Bardzo byłyśmy zżyte. Tamtego dnia do Wytwórni Filmów Fabularnych zadzwoniła mama. Powiedziała, co się stało. Poprosiłam, żeby mnie zawieziono do domu. Drzwi otworzyła mama i zaczęła krzyczeć. Stałam przed nią w pełnej charakteryzacji, upiornej, "na trupa". Tak wybiegłam z planu. Dziś to brzmi dość zabawnie, ale wszystko działo się 12 grudnia, a 13 wybuchł stan wojenny, nie mogliśmy zorganizować pogrzebu. Ostatnie zdjęcia do "Wilczycy" kręciliśmy już podczas stanu wojennego w pałacu w Żerkowie. Z Krakowa jeździłam za specjalnym zezwoleniem milicji. Potem bojkotowaliśmy telewizję i film, ale w teatrze graliśmy.

Dyrektorem Teatru im. Juliusza Słowackiego był wtedy pani mąż Mikołaj Grabowski.

- I przestał nim być w połowie lat 80. Został wyrzucony przez komunistyczne władze. W geście solidarności odeszli też inni: Jan Peszek, Jan Frycz, Jurek Grałek, Zbyszek Ruciński.

Zostaliśmy bez pracy. Przygarnął nas Krzysztof Jasiński z Teatru STU. Powstał "Scenariusz dla trzech aktorów" wg Bogusława Schaeffera. Potem "Opis obyczajów" według ks. Kitowicza. A ponieważ kolejną premierą było "Kto się boi Virginii Woolf?" w bardzo rodzinnym gronie: Mikołaj i ja graliśmy jedną parę, Andrzej, brat Mikołaja, i jego ówczesna żona - drugą, dziennikarze zaczęli nazywać ten teatr "teatrem rodzinnym". Jeździliśmy z przedstawieniami po całej Polsce.

"Opis obyczajów" -14 lat na afiszu, do 2004 roku. Długo.

- Może dlatego, że nasze przedstawienia zawsze w sposób ironiczny lub prześmiewczy traktowały pewne mity czy stereotypy Polaka, polskiej rzeczywistości. Pamiętam, jak podczas premierowej emisji w telewizji zadzwonił telefon: "Pan Grabowski?". "Tak". "To pan zrobił spektakl, co teraz idzie?" "Ja". "Ty świnio". Ale są też tacy jak profesor Leon Kieres. Powiedział nam, że każde swoje imieniny zaczyna od oglądania z gośćmi "Opisu obyczajów", a potem piją zdrowie najdystyngowańszego. Inni powiedzieli nam, że gdyby nie ten spektakl, nie przetrwaliby emigracji w Ameryce. Teatr powinien mówić o rzeczach ważnych, bolesnych. O naszym braku tolerancji, zakłamaniu, zadufaniu w sobie. Ludzie czasem żyją tak, jakby mieli być nieśmiertelni. Żadnych zahamowań.

Teraz w warszawskim Teatrze Imka można oglądać "O północy przybyłem do Widawy, czyli Opis obyczajów III".

- Ze starego składu zostało wprawdzie niewiele osób, zmieniła się też rzeczywistość w Polsce, ale nie nasza mentalność. Polska "gęba" ciągle szczerzy się w uśmiechu. Podobnie grzeszymy, mamy podobne wady, zalety jak przed wiekami. Wie pani, czego nauczyłam się przy Mikołaju?

Czego?

- Że aktor nie jest tylko instrumentem do grania. Że musi wiedzieć, "co i po co" mówi, a nie tylko "jak".

Czyli nie może być łatwo?

- Nie chcę, żeby było łatwo. To, co robimy, nie powinno polegać na tym, ile razy pokażemy się w telewizji, ale na tym, że zrobimy coś dojmującego, co pozostanie w pamięci. Chciałabym, żeby kobiety, które gram, nie były jednoznaczne. Tak jak Teresa w "Auto da fe". Kiedy czytałam tę książkę, nienawidziłam jej, tego ukwiału durnoty. W teatrze stała się kimś więcej. Polubiłam ją. I starałam się obronić jako człowieka. Tak jak królową Elżbietę w "Elżbiecie i Szekspirze", panią Zucker w "Niewinie".

Brigid w "Factory" Lupy?

- Tak. Z nią był pewien kłopot. Wiedziałam, kogo gram, ale nie wiedziałam jak. Krystian zapytał mnie: "No ale jak to zrobimy?" Odpowiedziałam: "To może nie róbmy nic". Lupa: "No to nie róbmy nic. Niech ta baba tylko leży rozwalona, rozmemłana i ględzi".

O sprzątaniu.

- Które zastąpiło jej seks i narkotyki. To jedyny w spektaklu autentyczny tekst Warhola.

Miałam szczęście grać u największych: Wajdy, Lupy, Grabowskiego. Dziś cieszę się, że po dziewięciu latach znów zagrałam u Smarzowskiego w "Pod Mocnym Aniołem".

Kogo?

- Jedną z alkoholiczek na oddziale, na który ciągle przywożą głównego bohatera. Podobnie jak on ma problemy z wyjściem z nałogu. Smarzowski poruszył istotny problem, bo my, mając taką narodową skłonność do wygładzania naszej rzeczywistości, nie lubimy mówić o rzeczach bolesnych. Więc problem alkoholizmu też pojawia się rzadko. Nie sądzę, żeby ten film mógł zaradzić czemukolwiek, ale jeśli wystraszy chociaż jedną osobę, to będzie dobrze.

Film, teatr. Ciągłe rozjazdy. Odpoczywa pani czasem?

- W domu. A kiedy myślę "dom", widzę ludzi. Przez ostatni rok dużo się zmieniło w moim życiu. Kiedy się poznałyśmy trzy lata temu, byłam pełną radości "młodą osobą", pracowałam w świetnym teatrze, miałam blisko rodziców, w perspektywie Smarzowski itp., itd. Dziś nie mam już rodziców. Uczymy się z siostrą życia bez mamy, którą kochałyśmy bez pamięci. Nie pracuję też już w Starym Teatrze, coraz więcej miejsca w duszy zajmuje tęsknota i strach. Ale staram się nie dać. Przede mną premiera "Operetki" Gombrowicza, nowy serial i warszawskie spotkania z koleżankami. Bardzo je lubię. Koleżanki i spotkania.

***

Iwona Bielska

- aktorka teatralna i filmowa, absolwentka krakowskiej PWST (1977). Debiutowała w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w roli Hanki w "Moralności pani Dulskiej", grała w teatrach STU i Starym w Krakowie, Rozmaitości w Warszawie, Nowym w Łodzi (zagrała tam jedną ze swych największych ról - królową Elżbietę w "Królowej i Szekspirze"), w spektaklach w reżyserii Mikołaja Grabowskiego (prywatnie jej męża), Andrzeja Wajdy, Krystiana Lupy. Jej filmowym debiutem miała być rola Marty w "Na srebrnym globie" (1989), niedokończonym filmie Andrzeja Żuławskiego. Potem zagrała m.in. w "Znakach zodiaku", "Ćmie", "Wilczycy", "Pułkowniku Kwiatkowskim" i filmach Wojciecha Smarzowskiego - "Weselu" oraz najnowszym "Pod Mocnym Aniołem" (w kinach od 17 stycznia)

Na zdjęciu: Iwona Bielska w "Dziennikach", Teatr IMKA

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji