Artykuły

Europa wieku średniego

Europa jest szpakowata i smutna. Ma zakola i brzuszek. Neurotycznie rozgląda się za spódniczkami albo Adonisami. Szuka ostatniej szansy. To, co majaczy we mgle codzienności, stało się ostro widoczne w teatralnej soczewce festiwalu Dialog-Wrocław - pisze Jacek Żakowski w Polityce.

Człowiek, który obejrzał większą część festiwalowych spektakli, co do jednego nie może mieć chyba wątpliwości: europejska świadomość jest w stanie fizjologicznego kryzysu. Ale co to za kryzys? Widzę dwie odpowiedzi. Może to być kryzys okresu dojrzewania lub kryzys wieku średniego.

Gdyby chodziło o kryzys okresu dojrzewania, mielibyśmy erupcję entuzjazmów, żądz i nieokiełznanych popędów. Widać by było nie tylko pryszcze, ale też wielkie natężenie marzeń i nadziei. Trudno je było dostrzec w blisko dwudziestu spektaklach wybranych i sprowadzonych do Wrocławia przez dyrektor Krystynę Meissner. Jak na kryzys okresu dojrzewania zbyt wiele ukazało się w europejskim teatrze zranionej pamięci, utraconych złudzeń, rozczarowań, życiowej mądrości, autobiograficznych strachów, wyrzutów sumienia, wyuczonych lęków.

Nic więc nie wskazuje, by był to obiecujący kryzys okresu dojrzewania, po którym czekałby nas nieuchronny rozkwit. Nie ma się co łudzić. Jak w życiu, tak i w teatrze, patrząc na Europę trudno się dopatrzyć oznak młodzieńczości. Nie dojrzewanie jest źródłem europejskiego smutku i napięcia odzwierciedlanego na scenie, ale widmo starości, zbiorowe klimakterium albo menopauza zbiorowej tożsamości. Mówiąc wprost - zdaje się, że, niestety, europejska tożsamość, cywilizacja, kultura przeżywają kryzys wieku średniego.

W tym nie ma nic złego ani terminalnego. Z kryzysu wieku średniego bywa wyjście ku nowej pełni życia, nowym fascynacjom, odzyskanej harmonii. Ale warto wiedzieć, skąd w rozmaitych miejscach kontynentu biorą się dziwne zawroty głowy, nieoczekiwanie potężne uderzenia politycznego czy społecznego gorąca i zimna, rozpaczliwe poszukiwania jakiegoś nowego układu.

Czym jest kryzys wieku średniego, warto krótko powiedzieć ty m, którzy go mają przed sobą. Jest to lęk- nie zawsze uświadomiony, ale dojmujący-że wszystko, co najlepsze, lub nawet wszystko, co dobre, możemy już mieć za sobą. Nie wiadomo, dlaczego gdzieś w połowie życia człowiek zaczyna tak obsesyjnie myśleć o ciężkiej starości, bolesnej chorobie i śmierci w cierpieniu. Jest jeszcze od nich daleko, a już zatruwa sobie nimi życie.

Z jego świata ulatnia się nadzieja, a gwałtownie przybywa w nim obaw, z obawą ponurego końca na czele.

Zły sen

W "Długim życiu" z Łotwy-jednym z najbardziej pomysłowych spektakli tego festiwalu - ten zły sen człowieka w wieku średnim jest aż nadto dosłowny. Co ze mną będzie, gdy całkiem się zestarzeję? Jak się do-człapię na sedes, gdy zwiędną mi nogi? Co pocznę z czasem, gdy stanę się zbędny?

Rzecz dzieje się w komunałce, czyli wspólnym mieszkaniu, gdzie każdy pokój zajmuje inna rodzina staruszków. Staruszkom nic nie dolega albo dolega im wszystko - od bolących kości po łagodne pomieszanie zmysłów. W ich życiu nie dzieje się nic strasznego, lecz także nic dobrego. Dogorywają bez wielkich dramatów.

To jest wspólny lęk milionów starzejących się Europejczyków. Jest to też wielki lęk demografów i rządów. Europa ma kompleks starości. Nie tylko demograficznego starzenia się społeczeństw. Starości naszej kultury więdnącej na tle bardziej dynamicznych kultur. Starzenia się naszych systemów społecznych i naszej gospodarki, więdnących w otoczeniu, jak nam się wydaje, bardziej dynamicznych systemów i gospodarek.

Starość to w tym kompleksie zbędność, cierpienie i wykluczenie, z których nie ma wyjścia. W kontekście tego festiwalu jest to też lęk zbiorowy europejskich narodów żyjących w obawie, że staną się światu zbędne i na zwiędłych nogach doczłapią co najwyżej do sąsiedniego pokoju, żeby wspólnie wypić rocznicową herbatkę w komunałce, jaką stanie się Europa wypchnięta na globalną emeryturę.

Jeżeli w takim kontekście próbujemy przeczytać konserwatywnie wystawiony "Ślub" Gombrowicza zrealizowany w Toruniu przez Litwina Elmo Nuganena, to lęk się nasila, bo antidotum w postaci nadchodzących nowych sił młodości okaże się groźne. Młodość bez respektu dla zasług i doświadczenia. Bez poszanowania reguł i hierarchii. Łapczywie sięgająca po wszystko i wszystko destruująca.

Ten wątek rozwija się dalej w "Nakręcanej pomarańczy" Jana Klaty, gdzie młodość jest przerażająca, relacja między nią a bezwolnym szpakowatym światem groźna i pełna tej samej bezradności, próba negocjowania i przystosowania do reguł - kompletnie destruująca. Może nawet bardziej sprzeczna z naturą świata zastanego niż atak barbarzyńców. Nie ma zatem nadziei na naprawę.

Kabotyństwo rewolucji moralnej

W szekspirowskiej "Miarce za miarkę" z National Theatre w Londynie widać, że w istocie próba naprawy to pozór. Rzecz jak ulał pasuje do polskiej sytuacji, bo jest o kabotyńskiej rewolucji moralnej, która obłędnie śrubując innym standardy etyczne, sama nie może im sprostać i wpada we własne sidła. Ale z perspektywy brytyjskiej jest to historia mocniejsza, bo uniwersalna i jeszcze bardziej ponura. U Szekspira upadek namiestnika ulegającego rewolucyjnie zwalczanym przez siebie niemoralnym pokusom równoważy sprawiedliwy książę. W Europie mocno szpakowatej happy end jest nie do pomyślenia. Książę jest takim samym łajdakiem jak wszyscy. Po fatalnej naprawie powraca więc zła rzeczywistość. Mamy zatem brutalną przestrogę, by wyzbyć się wszelkiej nadziei na świat sprawiedliwy i piękny.

Czy to jest metafora komunizmu? Czy wojny z terroryzmem? Czy konserwatywnej rewolucji moralnej? Czy neoliberalizmu? Czy to jest pesymizm? Czy może realizm człowieka dojrzałego? Może wszystko po trochu. Bez względu na to, czy książę to Bush (który miga przez chwilę na ekranie telewizora), a namiestnik to Rumsfeld, czy książę to społeczeństwo, a Bush jest namiestnikiem, czy namiestnikiem jest Miller, Wassermann, Tusk, Kaczyński, Rokita czy Giertych - nie ma sposobu, by się rzeczywiście uwolnić od zła i nieprawości. Co więcej, gdy się to wszystko złoży w jedną całość ze "Ślubem" i "Pomarańczą", widać, że ambitna naprawa przynosi tylko jeszcze więcej cierpienia.

To jest w teatralnej i rzeczywistej Europie okropne. Ten brak optymizmu. To przekonanie, że wszystko już było i każde marzenie, każda zmiana oznacza głównie nowe niebezpieczeństwo. W takim ponurym wariancie kryzys wieku średniego to tylko przedsionek cierpienia i śmierci. Nie ma drugiego życia. Nie ma dobrej starości, a nawet dojrzałości. Nie ma też oczywiście żadnej drugiej młodości, drugiej kariery, późnych fascynacji. Rzeczywistość jest nieubłagana. A ta rzeczywistość to zegar odmierzający czas do ponurego końca. Nie do nowego początku.

Rozmowy z Zaratustrą

Jak się zachowuje człowiek przeżywający kryzys wieku średniego? Chce wrócić do początku. Chce zacząć od nowa. Zegar mu na to nie pozwala, ale emocje kuszą. Neurotycznie powraca więc do elementarnych pytań, które go dręczyły w młodości, i do odwiecznych debat, które toczył wchodząc w dorosłe życie. Europa też tego próbuje. Sięga więc na wysokie półki, wyciąga z nich zakurzone książki i wraca do lektur młodości. Najwyraźniej może w "Zaratustrze" Krystiana Lupy, gdzie szok modernistyczny Nietzschego okazuje się aktualny w zaskakującym stopniu. Widz nie wątpi, że Zaratustrą ma dziś równie dobry powód, by zejść ze swojej góry i zbawiać cierpiącą ludzkość, jak wówczas, gdy pisał o nim Nietzsche. Widz europejski o sto lat mądrzejszy wie też, co to może oznaczać.

Przerwany czy zarzucony epokę temu dialog z Zaratustrą nieoczekiwanie i groźnie ożywa. Choćby gdy mówi, że "to, co w człowieku najgorsze, jest najlepsze". To przecież elementarna teza neoliberalizmu. Więc Zaratustrą zmagający się z obolałym światem poprzedniego przełomu okazuje się ważnym rozmówcą w sprawie bólów dzisiejszego świata. Przez długi czas nim nie był. Ledwie przetrwał w laboratoriach filozofów, ale nie miał do powiedzenia nic dość aktualnego, by żyć własnym życiem. Dziś staje się znów ważny i ciekawy, gdy kryzys wieku średniego - w teatrze i w rzeczywistości - mentalnie zawraca Europę ku epoce młodości z przełomu XIX i XX w.

W "Wielkiej wojnie" przywiezionej z Holandii, gdzie ludzki i europejski dramat rozgrywa się na makiecie nieco większej od stołu bilardowego, wraca nawet I wojna światowa. Jakbyśmy wyszli z jakiejś między-epoki i wrócili do przerwanych wątków poprzedniego przełomu.

Można by pomyśleć, że to tylko aberracja teatru, gdyby nie to, że w świecie realnym takie powroty też są coraz częstsze. W rzeczywistości pozateatralnej Nietzsche nie jest jedyny m powracającym dziś, a niedawno jeszcze zakurzonym autorem wielkich, starych pytań. Mamy też powrót Marksa - choćby w bestsellerze Negriego i Hardta o nowym imperium czy w bestsellerowej biografii Francisa Wheena. Mamy nawet całkiem zaskakujący nowy leninizm Żiżka. Mamy też znów nabierającą sił ikonę Che Guevary. Mamy wreszcie wznowione po latach angielskie wydanie "Głównych nurtów marksizmu" Leszka Kołakowskiego, a w Polsce nieoczekiwany powrót ideologicznej debaty między solidaryzmem a liberalizmem i czytelniczy sukces klasyki sprzed wieku kolportowanej przez Gazetę Wyborczą.

Powrót do szkolnych lektur

Kryzys wieku średniego zwraca dziś Europę do jeszcze starszych lektur zapamiętanych ze szkoły. Nie jest więc przypadkiem, że festiwal zdominowały adaptacje klasyki, a jedną trzecią festiwalowych spektakli stanowią przedstawienia archetypowych szekspirowskich konfliktów. Co więcej, gdy sieje pozbiera, widać, że zmagamy się z nimi za pomocą typowego dla wieku średniego gadżeciarstwa.

Jak sportowa Corvetta, ogromny Ford Explorer czy huczący motocykl szpakowatego mężczyzny maskują jego więdnięcie, skrywają lęk i słabość, tak nowoczesny gadżet pomaga uciec od niepokojących słów i szekspirowskich pytań. Kamery, projektory, cuda inscenizacyjne dodawane z obawy, że moc treści nie starczy, że naturalna atrakcyjność problemu nie zatrzyma uwagi.

Swoje apogeum gadżety osiągają w "Makbecie" teatru Biuro Podróży, gdzie treść i sens szekspirowskiego lęku kompletnie zagłusza huk i smród psujących się wielkich motorów. Ale też spektakle, które nie uciekają od sensów i słów fascynują się gadżetami. Nawet w doskonałym przedstawieniu "By Gorky" przywiezionym z Rygi kluczowe zdanie: "Nie ma kraju sprawiedliwego", ginie wśród masy atrakcyjnych technicznych duktów. Podobnie jak w finale "Zaratustry" pośród zamieszania ginie kluczowe zdanie i widz nie ma pewności, co Lupa chciał o świecie powiedzieć. Czy jego zdaniem "Nad człowiekiem jest potwór", co by się odnosiło do sporu o Boga, czy też "Nadczłowiekiem jest potwór", co by dotyczyło sporu o człowieka.

Podstarzały kontynent

Człowiek (tym bardziej kontynent) w wieku średnim powinien już wszystko wiedzieć. Nie ma raju na ziemi. Marzenie o raju jest groźne, bo prowadzi do zbrodni albo do obłędu. Cierpienie jest powszechne i konieczne. Ale gdy ta wiedza staje się nazbyt dojmująca, ginie nawet nadzieja na czyściec. W łotewskim przedstawieniu "By Gorky" (według "Na dnie") wszyscy są cierpiący i wykluczeni. Nie trzeba być starym, chorym ani biednym, żeby wylecieć z gry i spaść na margines. Właściwie jest już tylko margines, jak w nowoczesnych teoriach społecznych, według których nie ma już żadnej większości, a są tylko mniejszości zawierające taktyczne sojusze.

Może tak jest naprawdę. Może tak jest realny świat zbudowany. Ale z taką świadomością żyć się raczej nie da. Życie potrzebuje nieco naiwnej wiary, nieco optymizmu, choć trochę entuzjazmu. Bez nich nie da się ani stworzyć sensownej wizji przyszłości, ani jej zbudować. To chyba jest zasadniczy europejski (i także polski) problem. Nie sama polityka. Nawet nie gospodarka. Ale swego rodzaju psychiczne wyczerpanie, które powoduje, że w europejskich oczach, emocjach i umysłach każda propozycja wywołuje niezwłoczne przykre reminiscencje. To już przerabialiśmy. I to. I to także.

Odpowiedzią "starej Europy" na kryzys wieku średniego miało być rozszerzenie. To my mieliśmy wnieść nową witalność i młodzieńczy entuzjazm. W teatrze (i w życiu) widać, że "nowa Europa" też jest podstarzała. Mentalnie różnica nie jest wystarczająca, by tchnąć nowego ducha. A w dodatku nie musi to być różnica na lepsze. W węgierskim "Blacklandzie" widać to doskonale. Nowi błyskawicznie zarazili się od starych ich starością i smutkiem, a od siebie dodali jeszcze wyuczoną bezradność. Widocznie dzieląca nas przez pół wieku żelazna kurtyna przynajmniej pod tym względem nie była dość żelazna.

Chyba jednak można też znaleźć na Wschodzie odpowiedź na europejskie smutki. Może jest dalej, w Rosji, na Ukrainie, w Turcji, o czym podczas zamykającej festiwal dyskusji mówił Wiktor Jerofiejew. W Rosji nie ma tego porządku, bogactwa, bezpieczeństwa. Jest chaos i bieda, ale nie ma europejskiego smutku, który człowiek Wschodu podobno boleśnie odczuwa lądując na zachód od Bugu. Być może jest też jednak ukryta na nowych wschodnich rubieżach Europy odpowiedź na europejską depresję wieku średniego. Bo chyba nie jest przypadkiem, że jedyny optymistyczny spektakl festiwalu pochodził z Estonii.

Ponury dramat "Romeo i Julia" [na zdjęciu] - czyli w amerykańskiej wersji "West Side Story" wyciskacz łez pierwszej klasy, którego odegranie reżyser zlecił parze młodych głuchoniemych ulokowanych w ponurej post-industrialnej przestrzeni - nieoczekiwanie staje się pieśnią życia, mocy i nadziei. Skoro nawet głuchoniemi mogą tańczyć i z powodzeniem śpiewać w języku migowym, to znaczy, że fatum nie istnieje. Łotewscy Romeo i Julia wychodzą z wykluczenia przez radość. Skoro oni mogą - to co nam przeszkadza? Skoro oni tak prosto pokonują wrodzone upośledzenie, to co nam przeszkadza pokonać szpakowatą europejską pamięć? Jest wyjście. Trzeba tylko zdusić w sobie trochę sceptycyzmu. Ale czy to się przyjmie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji