Artykuły

Naród robi sceny

- Kraków pielęgnuje własny lub cudzy spoczynek na wyimaginowanych laurach. To konformizm, który z całą pewnością w Starym Teatrze nie będzie nam się zdarzał. Dlatego że mamy obowiązki wobec Narodowej Sceny - mówi Jan Klata w rozmowie z Justyną Nowicką w Tygodniku Powszechnym.

Justyna Nowicka: W Sukiennicach hałas, w Jamie Michalikowej duszno, dopiero kawiarnia Europejska na Rynku Głównym spełniła dziś Pana oczekiwania. Jan Klata: O tak, spełniła z nawiązką. Natomiast w jamach czuję się niepewnie. - W Jamie, mam wrażenie, dopadło Pana wszystko to, z czym kojarzy się Panu Kraków - brak świeżego powietrza, osaczenie, krzywo zawieszone obrazy. - Duszna mentalnie, krzywo zawieszona tradycja jest problemem. Rozdarta pomiędzy jamą a kopcem. "Wawel na mnie nie działa, Kraków też nie zachwyca" - takich deklaracji nie brakuje w Pana wypowiedziach. Trzeba przyznać, że jest szeroki oddźwięk. Pośród tych wszystkich maili, które ostatnio przychodzą do Starego Teatru, jeden zachęcał mnie, abym w ramach pokuty "udał się na Wawel i wąchał mgłę o poranku".

Może po prostu powinien Pan spróbować?

- Odbiłoby się to na moim zdrowiu (śmiech). Ale rzeczywiście, mam do czakramowego wzgórza dystans. Wawel znacznie bardziej działa na mnie w interpretacji Krzysztofa Garbaczewskiego niż w realu. Chociaż kiedy z Sebastianem Majewskim wjeżdżaliśmy jakiś czas temu w nocy przez most, na prawo Skałka, na lewo iluminowany jak Krak przykazał Wawel, poczuliśmy, że jest z czym się zmierzyć, i że jest to jakiś punkt odniesienia, choć niezdrowo zamglony. Aby się już totalnie pogrążyć, wyznam, że nie odczuwam metafizycznych dreszczy związanych z dźwiękiem dzwonu Zygmunta. Dzwon jak dzwon.

Sukiennice nie działają, dzwon Zygmunta nie działa.

- Wiem, hańba! Nie działa kląskanie dorożek ani busiki Auschwitz-Wieliczka. A kiedy się naprawdę postaram, to nie działają na mnie nawet tłumnie przybyli na tanie piwo i tanie dziewczyny biesiadni turyści, których igrce i swawole a la "One Night in Bangkok" dobiegają z Szewskiej przez okna gabinetu dyrekcji Starego Teatru. Działają na mnie za to kilkunastoosobowe protest-procesje przeciw bolszewizacji Narodowej Sceny. Naród robi sceny... Działają rozczulająco, bo rodzą się w miejscu, gdzie wszystko momentalnie obraca się w pomnik, zanim na dobre zdąży się ukonstytuować. I wcale nie dotyczy to wyłącznie ludzi martwych.

Z martwymi, wbrew pozorom, można dyskutować.

- Trzeba nawet, ale tak, żeby nie robić im krzywdy obłudną troską o ich dobre imię, pseudotroską skrywającą niejednokrotnie bardzo partykularne interesiki. Ale łatwiej jest zebrać się pod pomnikiem arcykrakowskiego wieszcza Mickiewicza i pokrzykiwać o teatrze narodowej zdrady.

Mickiewicz na Rynku Pana nie oskarża?

- Nie oskarża. I jest mi to bezprzytomnie obojętne, choć mam świadomość, że bezczelny duch naszej rozmowy może być wykorzystany przeciwko mnie. Kwiat krakowskiej inteligencji przeklnie zaprzańca. Przeklnie, a może i plwać.

No to może Wyspiański? Doskonały przewodnik po Krakowie i jego mieszkańcach. Zakochany w mieście, współtworzący je, ale jednocześnie widzący je bardzo ostro i bardzo krytycznie.

- Do Wyspiańskiego chyba jeszcze nie dorosłem. Mimo że spotykam go od dawna - to, obok Witkacego, ulubiony autor mojej matki. A także najważniejszy pisarz dla mojego teatralnego mistrza Jerzego Grzegorzewskiego, którego asystentem byłem w Warszawie. Mieliśmy ostatnio ciekawą rozmowę z Kubą Woynarowskim, znakomitym krakowskim artystą, z którym zaczynamy współpracę. Zastanawialiśmy się nad fenomenem Krakowa - jak to się dzieje, że najbardziej dynamiczne i rewolucyjne estetycznie ruchy błyskawicznie przeobrażają się w takie sytuacje jak resztki Zielonego Balonika we wnętrzu kawiarni. Odkryliśmy, że naszą obsesją jest powrót do momentu erupcji gorącej artystycznej lawy. A nie taplanie się w popiołach. Zbyt wielu to dziś czyni.

Kraków Pana rozczarował?

- Nie rozczarował, bo niczego szczególnego po Krakowie nie oczekiwałem, ani kilkanaście lat temu przybywając tutaj na studia, ani teraz. "Witajcie w Krakowie - Mieście Królów Polskich" - dumnie oznajmiają tablice przy drogach wjazdowych. Przypominam sobie z północy kraju komunikat w podobnej formie, ale odmiennej treści: "Uśmiechnij się - jesteś w Gdyni". Wiem, wiem, narażam się na jakże nieuchronną ripostę Czytelników, że jak mi tak bardzo do śmiechu, to won z Grobu Kraka... Grodu Kraka.

Nic dobrego Pana tu nie spotkało?

- Spotkało wiele razy, spotyka bardzo często. Na przykład dziś szedłem ulicą, zatrzymała mnie pani w wieku moich rodziców i powiedziała "Jestem za Panem, dziękuję bardzo!". To, co mnie dobrego spotyka w Krakowie, dzieje się przede wszystkim w Starym Teatrze. Reszta jest mi niepotrzebna. Podobnie było w Wałbrzychu.

No, porównanie królewskiego grodu do, za przeproszeniem, Wałbrzycha to już wstyd, nieprawdaż?

- Faktycznie, Wałbrzych jest jednak mniej zanieczyszczony. Wszystko, co najważniejsze, działo się w gmachu teatru - przyjechaliśmy zmienić tam rzeczywistość.

Ale tu w Krakowie ta rzeczywistość opiera się zmianom.

- I bardzo dobrze. Właśnie o to chodzi. Dużo gorzej było na przykład w Düsseldorfie, czy w Grazu. Tam rzeczywistość była obojętna. Tutaj to, co robimy, budzi emocje.

Nawet najwięksi entuzjaści Pana teatru zastanawiają się czasem, czy taki właśnie charakter powinna mieć narodowa scena. Czy nie powinna raczej budować kanonów, niż je kwestionować?

- Odpowiedź krotochwilna: w Polsce są dwie narodowe sceny. W Warszawie budują, w Krakowie kwestionujemy. Odpowiedź serio: w pierwszym pełnym sezonie Strindberg, Sofokles, Wyspiański, Büchner, Marlowe, Genet. W repertuarze Sienkiewicz, Gombrowicz, Ajschylos, Conrad, Mickiewicz, Goethe. Zapraszam do Narodowego Starego Teatru.

Można Pana gdzieś w Krakowie spotkać? Jak kiedyś Kantora na Siennej, w drodze do pracowni, albo jak Lupę zmierzającego w stronę teatru ulicą Karmelicką?

- Można mnie spotkać, jak wjeżdżam do Miasta Królów Polskich eksperymentalnym torem bobslejowym zwanym trasą Warszawa-Kraków. Oprócz tego w porcie lotniczym, na dworcu, oraz w wielu innych miejscach, których tożsamości nie ujawnię, bo pojawią się nieprzytomne tłumy. A, no i regularnie biegam nad Wisłą. Trudno nie zauważyć, gdy się tam przemieszczam, głównie z powodu dość fosforyzującego stroju.

Lubi Pan być widoczny?

- To nie PR, to BHP. Kiedy biegam czy jeżdżę na rowerze, muszę być widoczny, inaczej zginę bądź w najlepszym razie zostanę poddany hospitalizacji. Licho nie śpi, w przeciwieństwie do kierowców tirów.

Odnoszę wrażenie, że Pana charakterystyczny paramilitarny kostium zmienił się ostatnio. Z wojownika ewoluuje Pan w stronę dandysa. Ta zmiana wydaje się znacząca.

- Ewoluuje - piękne słowo. Ewo-, rewo- i ja... To jest także kwestia stosowności. Kiedy jadę ze spektaklem do Mińska na Białoruś, nie mam ochoty wyglądać jak Mick Jagger w latach 60. na koncercie w Polsce. Kiedy jeździłem do przysłowiowego Wałbrzycha, dziesięć godzin pociągiem, ubierałem się w szynel z demobilu z powodów czysto funkcjonalnych. Nie chodzi o to, że dizajn określa świadomość, ale czasem trzeba brać pod uwagę skrzeczącą rzeczywistość. No, ale na szczęście w Grodzie Kraka wszyscy mają wszędzie biżuterię, jak zauważyłem, estetyka jest na niebotycznym poziomie, więc staram się sprostać i mogę zaszaleć.

Tak więc estetyka może być pomocna w życiu, cytując Herberta, do którego jeszcze wrócimy. Porzucił Pan mundury w życiu, ale i w teatrze, a Pana spektakle coraz bardziej koncentrują się na tematyce egzystencjalnej.

- Nie mogę przychylić się do opinii o kopernikańskim przewrocie w mojej twórczości. Są wątki, które się nasilają. Weźmy na przykład mój najstarszy i najnowszy spektakl w Starym. Dla mnie to, co pojawiło się w "Trzech stygmatach Palmera Eldricha" w 2006 r., ma swoją kontynuację w "Do Damaszku". Trochę awers i rewers tej samej opowieści, tylko że u Dicka mamy do czynienia z człowiekiem na usługach korporacji, ale przecież wyłamującym się z jej reguł, natomiast u Strindberga spotykamy bohatera, który z bycia outsiderem uczynił swoją zasadę. Między jednym a drugim spektaklem minęło prawie dziesięć lat, a ja mam wrażenie, że mierzę się dziś z problemami, które wtedy przeczuwałem. Tak naprawdę coś innego uderza, kiedy przyglądam się tym spektaklom w dłuższej perspektywie: trop samospełniającej się przepowiedni.

Przewiduje Pan przyszłość?

- Ja - nie, sztuka - tak. Wiem, że to zabrzmi irracjonalnie, ale często w spektaklach antycypuje się problemy, które potem pojawiają się w prawdziwym życiu. Moim, moich aktorów, współpracowników. Zagadkowe, nieprawdaż? Bywa też odwrotnie. Czasem w teatrze kontrarnie odreagowujemy rzeczy, które dotykają nas w życiu. Moje córki zapytały mnie niedawno: tato, kiedy ty w końcu zrobisz optymistyczne przedstawienie?!

Doskonałe pytanie. Właśnie: kiedy?

- Zrobiłem już takie przedstawienie, kilka lat temu. To "Szajba" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Spektakl, w którym Polska jawi się jako jedna wielka pogodna szklarnia pełna łubinu i pałającej dzięcieliny, gdzie pojawia się m.in. Stevie Wonder, artysta od niemowlęctwa niewidomy, a przecież cieszący się każdą minutą istnienia. "Szajba" stanowiła wielką afirmację życia, na progu głupawki. Obronna reakcja mojego jestestwa na chorobę żony.

Pana następne przedstawienie w Starym Teatrze też będzie optymistyczne?

- Nie, teraz - odpukać - w domu wszyscy zdrowi. O Jeanie Genecie, który czeka mnie późną wiosną, trudno powiedzieć, że jest szczególnie radosnym autorem. Choć jego twórczość jest bardzo a propos tego, co dzieje się dziś wokół nas, także w Starym Teatrze. Wcześniej jednak, w Teatrze Polskim we Wrocławiu, chciałbym zrealizować premierę niezwykłego dramatu "Termopile polskie" Tadeusza Micińskiego, znanego mi już trochę, bo w radiowym teatrze pracowaliśmy z Sebastianem Majewskim nad "Nietotami" luźno inspirowanymi "Tajemną księgą Tatr". Teksty Micińskiego są trudne, niesamowicie erudycyjne, gęste, ekscentryczne, więc może dlatego nikt go dziś nie czyta - a szkoda, wszak to niesamowity autor, sugestywnie tańczący na linie rozpostartej pomiędzy geniuszem a grafomanią. Jestem nim zafascynowany od czasów licealnych, kiedy poznawałem twórczość przyjaciół Witkacego. Z jego kręgu wywodzi się mnóstwo bardzo ciekawej literatury, dzieła Romana Jaworskiego czy Michała Choromańskiego na przykład. O, Choromański jest wspaniały. Uważany za najwybitniejszego znawcę kobiet w polskiej literaturze, po Słowackim.

W przeciwieństwie do Jana Klaty. Pojawiają się opinie o Pana instrumentalnym albo wręcz mizoginicznym traktowaniu kobiet na scenie.

- Ależ gdzieżbyż? Polecam na przykład "Utwór o matce i ojczyźnie".

No właśnie, z Janem Klatą rozmawia się przede wszystkim o Ojczyźnie. W wywiadach pojawia się czasem postać Ojca, w ważnych filozoficzno-formacyjnych kontekstach. A Matka?

- Miała zasadniczy wpływ na moją osobowość artystyczną. Zaczęło się od spóźnienia na Międzynarodowy Dzień Teatru. Wyglądało bowiem na to, że przyjdę na świat właśnie 27 marca, ale niestety miałem za dużą głowę i mama rodziła mnie aż dwa dni... Wiązało się to z jej ogromnym cierpieniem, a także techniką vacuum, zasysania, po której zostały mi szramy na głowie. Co ciekawe, okazuje się, że nie jestem jedynym dyrektorem narodowej instytucji minimalnie spóźnionym na Międzynarodowy Dzień Teatru, gdyż dokładnie dziesięć lat wcześniej to samo przydarzyło się... nie Janowi Englertowi, ale Mariuszowi Trelińskiemu.

No, ale zanim mnie wyciągnięto, będąca w ciąży mama stała w kolejkach na gościnne spektakle Starego Teatru podczas Spotkań Teatralnych w Warszawie. Pieczołowicie kolekcjonowała programy teatralne, w domu rodziców do dziś są kompletne roczniki "Dialogu" z kilku dekad. Mój ojciec też zbierał roczniki, ale statystyczne. Zawsze twierdził, że można się z nich dowiedzieć prawdy o najbardziej zakłamanym reżimie totalitarnym.

Po matce odziedziczył Pan zainteresowanie teatrem?

- Matka od lat pracuje w teatrze z dziećmi i młodzieżą. Swoje pierwsze kroki na scenie stawiałem właśnie u niej. Mama realizuje przedstawienia techniką dramową. Chodzi nie tyle o efekt zewnętrzny, jakieś skończone, doskonałe dzieło sztuki teatralnej, ale o rozwijanie osobowości uczestników przy pomocy teatru. Bardzo mi to kiedyś pomogło otworzyć się, gdyż z natury jestem osobą niebywale skrytą i nieśmiałą.

Chciał Pan zostać aktorem?

- W życiu! Nie czuję się dobrze na scenie, co być może widać podczas ukłonów na premierach. Zresztą od razu było wiadomo, że mój młodszy brat Wojtek ma wielki talent, był naprawdę wybitnym aktorem dziecięcym. Ale i mnie, mimo dojmującego, a oczywistego dla mnie braku predyspozycji, zdarzyło się zostać aktorem Kieślowskiego. Byłem Śmiercią w "Dekalogu IV" - występowałem jako szef dziecięcej grupy kolędniczej miejskich pastuszków, pukającej do drzwi postaci granej przez Daniela Olbrychskiego. Śpiewaliśmy tam kolędę, a Kieślowski był wciąż niezadowolony, że za mało fałszujemy - co było dość dziwne, bo zwykle fałszuję przeraźliwie, acz z lubością. Może to była kwestia take-upu. Mam też w swojej karierze rolę u Krystiana Lupy. Kiedy byłem jego asystentem przy "Płatonowie", przesuwałem dekoracje jako Sługus wyfraczony. Od początku wiedziałem jednak, że to nie jest moja droga.

To od mamy zaraził się Pan deklarowaną często niechęcią do Herberta?

- O, proszę, kolejne nieporozumienie, tym razem deklaracyjne. Jestem zniesmaczony pani supozycją. Nie ma we mnie genetycznej ani żadnej innej niechęci do Zbigniewa Herberta. Jest natomiast niechęć do nadużywania Herberta, do traktowania jego twórczości instrumentalnie i wyrywkowo. Już Picasso powiedział, że największym wrogiem sztuki jest dobry smak.

Wyrastał Pan wśród braci, ale sam jest ojcem trzech córek.

- Natura dąży do równowagi, można skwitować filozoficznie. Jestem dumnym i bladym ojcem trzech córek, które powoli stają się kobietami. Fascynujące zjawisko. Rozmawiając z nimi, mnóstwo rzeczy można sobie poukładać na nowo, ogromnie dużo się nauczyć. Marysia i trzy minuty młodsza Jadwinia skończyły właśnie 13 lat. Janeczka jest niecałe dwa lata młodsza. Bardzo lubią teatr, jeżdżą czasem na obozy teatralne organizowane przez moją mamę. Świetnie czują się też w Starym Teatrze, doskonale orientują się we wszystkich labiryntowych zakamarkach, w których ja sam trochę się jeszcze gubię.

Są surowymi recenzentkami?

- Czasem w rodzicach autorytarnie budzą się zapędy cenzorskie i nie pozwalamy im na oglądanie wszystkiego. Scena wbijania na pal Azji Tuhajbejowicza w trzecim akcie "Trylogii" wydała mi się jednak zbyt drastyczna dla dorastających panienek. Były płacze, awantury, zwłaszcza po wielce obiecującym "Potopie", ale rodzice nie ulegli dyktatowi młodości. Córkom zdarzają się też wielce ambiwalentne przygody z teatralną materią. Uplasowawszy się nieco zbyt blisko subwooferów, córki były nieco przerażone poziomem decybeli na "Królu Edypie", doskonale za to czuły się w grocie solnej, gdzie Robert Piernikowski komponował muzykę do tego spektaklu. Lubią "Sprawę Dantona", zapewne ze względu na nieodparty urok męskich postaci. "Utworu o matce i ojczyźnie" nie zrozumiały. Całe szczęście! Choć obawiam się, że to się niedługo zmieni... "Do Damaszku" też raczej nie jest sztuką dla dzieci. Zwłaszcza moich.

Wie Pan, jakie książki czytają?

- Zacznijmy od tego, że generalnie czytanie jest dla nich niebezpieczne. Wystarczy zostawić je na kilka minut, a natychmiast toną, toną w lekturze. Pochlebiam sobie i się podbechtywam, że mają odpowiednio wzorcowe wzorce w domu, więc postępują podświadomie zgodnie z jakże racjonalną zasadą mimikry. Ale tak na poważnie, z dumą muszę stwierdzić, że jedna rzecz mi się w życiu udała: w ramach akcji "Poczytaj mi tato" przeczytałem im m.in. wszystkie przygody Mikołajka, wszystkie tomy "Opowieści z Narnii" całego "Władcę pierścieni". Wiele lat możliwie codziennego czytania. Promieniowanie ojcostwa, po prostu.

Nie czytam im dziewczyńskich lektur, w ramach walki z dżenderem nastąpiła dywersyfikacja i żona wprowadziła je w "Jeżycjady" i inne "Anie z Zielonego Wzgórza". Czasem denerwuję się tylko, kiedy podczas podróży samochodem dzieci chcą słuchać audiobooków, bo niestety taki "Koszmarny Karolek" w interpretacji Krzysztofa Globisza nie zdarza się często, a reszta audioliteratury jest nagrywana niekiedy przez jakichś dziwnych ludzi z dysleksją, więc zgrzytam zębami, co odbija się na mym zdrowiu... O, zapomniałem o Niziurskim! Przeczytałem córkom właściwie całego Niziurskiego... Coś wspaniałego! "Sposób na Alcybiadesa" jest jedną z moich ulubionych książek w ogóle. Czytając to dziewczynom, popłakałem się w finale. Co ciekawe, moje córki ogromną wagę przywiązują do sportu. A u Niziurskiego to bardzo ważny temat, wciąż są jakieś zawody, biegi, siatkówka, tenis - relacje między bohaterami obracają się wokół szlachetnej rywalizacji.

To był dla Pana burzliwy rok. Jakieś noworoczne postanowienia?

- Nie mam noworocznych postanowień. Mam staroroczne postanowienia.

Nie zrezygnuje Pan?

- Podzielę się wizją przyszłości, paradoksalnej nieco: burza wokół Starego Teatru nie ucichnie, a jednocześnie coraz wyraźniej będzie widać drogę, którą zmierzamy. Będziemy nawiązywać coraz mocniejsze przymierze z widownią Starego Teatru. Czy to będzie ta sama widownia, co dotychczas? Nie wiem. Zapewne nie do końca. Nie jesteśmy w stanie dogodzić każdemu. A jak powszechnie wiadomo, istnieją przecież granice kompromisu, których przekroczyć nie wolno. To nie znaczy, że w Starym Teatrze nie będą powstawać spektakle różnorodne. Aktualnie najważniejsi twórcy polskiego teatru, jak Monika Strzępka i Paweł Demirski, Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin, Mariusz Grzegorzek, Marcin Liber, Anna Augustynowicz (i ci, których ze względu na szczupłość łamów teraz akurat nie wymieniłem, za co przepraszam), wcale nie są jednorodni stylistycznie. Łączy ich tylko jedno: nigdy wcześniej w Starym Teatrze nie pracowali. W Krakowie bardzo często występuje natomiast pewien rodzaj bezrefleksyjnego konformizmu estetycznego i myślowego, bezpiecznego pielęgnowania własnego i cudzego spoczynku na wyimaginowanych laurach, który z całą pewnością w Starym Teatrze nie będzie nam się zdarzał. Dlatego że mamy obowiązki wobec Narodowej Sceny. Tu i teraz, zawsze i wszędzie. W Poznaniu na gmachu teatru napisane jest: "Naród sobie" Bardzo zobowiązujący program, jeśli potraktować go naprawdę poważnie.

Ale wróćmy jeszcze do moich krakowskich peregrynacji i postanowień... Otóż przechodząc nieopodal okolic okna papieskiego przy ulicy Franciszkańskiej, zauważyłem eksponowaną na paździerzowatych planszach wystawę cytatów. Starałem się na ów wątły estetycznie pokaz w miarę możliwości nie zwracać uwagi, ale w końcu jedna z tych złotych myśli dopadła mnie. Dopadła mnie na dobre. Brzmi ona: "Nie można żyć, pracować, kochać tylko na próbę". No właśnie.

***

JAN KLATA (ur. 1973) jest reżyserem teatralnym, dyrektorem artystycznym Starego Teatru w Krakowie. Autor wielu głośnych i kontrowersyjnych spektakli. Pod koniec ubiegłego roku wybuchła w Krakowie awantura wokół spektaklu "Do Damaszku" w jego reżyserii. Doszło do protestów widowni, politycy pisali rezolucje do ministra kultury, by odwołał Klatę ze stanowiska dyrektora sceny narodowej. Minister wsparł reżysera, jednak w Starym Teatrze zawieszono próby do spektaklu "Szczątki" według "Nie-Boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji