Artykuły

Mój temat, mój głos

Wydaje mi się, że w Teatrze TV ciągle gra ta sama grupa aktorów, tylko w innych konfiguracjach, dlatego staram się szukać mniej znanych twarzy - rozmowa z Barbarą Sass.

Ewa Gałązka: Amerykański dramaturg Don Nigro napisał 130 sztuk. U nas "Gry miłosne" to dopiero jego druga przetłumaczona sztuka.

Barbara Sass: Bo nie jest to wybitna literatura, ale dobra klasa B. Odkrywanie, kto jest ojcem albo matką, to typowo amerykański problem, przenicowany przez nich na wszystkie strony w kinie i w teatrze. Zdecydowałam się na "Gry miłosne" głównie ze względów aktorskich, bo każda z pięciu postaci tej sztuki jest wyrazista, ma swoją historię, stanowi dobry materiał do zagrania.

Jak zwykle w Pani produkcjach w obsadzie są mało znani aktorzy: Dominika Bednarczyk, Marek Kałużyński, Radosław Krzyżowski.

Wydaje mi się, że w Teatrze TV ciągle gra ta sama grupa aktorów, tylko w innych konfiguracjach, dlatego staram się szukać mniej znanych twarzy. Pracuję głównie dla swoich aktorów i cieszy mnie, kiedy są zauważeni. Na przykład w zrealizowanej przeze mnie "Nocy Helvera" główną rolę zagrała Anna Tomaszewska, bardzo dobra krakowska aktorka, prawie nieznana w telewizji. W tym spektaklu zauważył ją reżyser Marcin Wrona i zaproponował rolę w "Pasożycie" - swoim debiucie w Teatrze TV. Nieskromnie uważam to także za swój sukces.

Rzadko pracuje Pani dla telewizji.

Warunki pracy nie bardzo mi odpowiadają. W telewizji są nieludzkie wymagania czasowe. W parę dni jedną kamerą trzeba zrobić program równoważny filmowi fabularnemu. To jest chore.

W filmie pracuje się bardziej komfortowo?

Mimo wszystko tak. Nawet teraz, kiedy jest trudny okres dla kinematografii, to bardziej profesjonalna praca niż robienie Teatru TV. Chciałoby się więcej ujęć nakręcić, ale po prostu nie ma czasu. Ostatniego dnia zdjęć albo się pracuje 20 godzin, albo kręci byle jak, byleby skończyć. Ciągle skazani jesteśmy na niedoróbki, które potem widać na ekranie. Szkoda, bo teatr telewizji to wspaniała forma. W tym sezonie podobał mi się spektakl Piotra Łazarkiewicza "Martwa królewna". To znakomity tekst, sama chciałam go zrobić. Na prawa do niego czekałam parę lat, ale mnie wymanewrowano. Cieszę się, że Piotrkowi się udało.

Film jest Pani pasją, ale zrobiła Pani więcej spektakli niż filmów.

Najpierw było chyba "Dwoje na huśtawce" w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Z początku teatr był między filmami, bo częściej robiłam filmy. Ale kiedy zaczynałam, chciałam być właśnie reżyserem teatralnym. Jednak wówczas w łódzkiej szkole teatralnej trzeba było najpierw skończyć wydział aktorski. Przestraszyłam się i złożyłam papiery do szkoły filmowej.

Po swoim ostatnim, zrobionym pięć lat temu filmie "Jak narkotyk" skupiła się Pani na pracy w teatrze - głównie w Łodzi i Krakowie. Lepiej się pracuje poza Warszawą?

Wolę odkrywać aktorów, niż pracować z tymi, których już wielokrotnie oglądałam. A tak generalnie ma się sprawa z aktorami warszawskimi. Kiedy poznaję nowego aktora, próbuję wyciągnąć od niego coś nieznanego mi. Jest szansa, że czymś mnie zaskoczy. To najbardziej fascynujące w mojej pracy.

Woli Pani pracować z aktorkami, bo kobiety częściej niż mężczyźni "pracują na emocjach"?

Myślę, że bez względu na różnice w metodach pracy prawdziwi aktorzy wiedzą, że bez emocji nie zagrają wielkiej, przejmującej roli. Nie wystarczy profesjonalizm.

Ma Pani dobrą rękę do wyszukiwania młodych zdolnych aktorek. Z Dorotą Stalińską zrobiła Pani cztery filmy, Magdalena Cielecka zagrała w "Pokuszeniu". Umiała Pani także dostrzec, jak w przypadku Anny Dymnej, niewykorzystany talent dramatyczny. Jej rola w filmie "Tylko strach" została w 1993 roku nagrodzona Złotymi Lwami w Gdyni.

Chyba trafiłam na przełom w życiu aktorskim Ani. I to zaowocowało wspaniałą dramatyczną rolą. Niedawno zdarzyło się podobnie z Magdaleną Zawadzką, kiedy pracowałyśmy w warszawskim Teatrze Ateneum nad sztuką "Vincent i Urszula".

To sztuka o młodym Vincencie van Goghu, który staje przed życiowym wyborem. Takie rozdroża to częsty motyw w Pani filmach.

Kiedy ludzie wkraczają w dorosłe życie, muszą wybierać, a mało kto jest do tego dostatecznie dojrzały.

Pani też jako bardzo młoda osoba dokonała takiego wyboru, zdając na reżyserię filmową w Łodzi.

Miałam niespełna 17 lat. Przyszłam do szkoły kompletnie zielona. Kończyłam liceum, które nazywano czerwonym klasztorem. Był to czas głębokiego PRL-u. Nie było dostępu do dobrej zachodniej literatury, jeżeli nie miało się jej w domu. Znałam trochę tej literatury, bo pochodziłam z nauczycielskiej rodziny. Ale w Filmówce niewiele się nauczyłam. Poziom intelektualny studentów na roku był nierówny, część była tylko po liceum, część już po innych studiach. Prawie przez cały czas byłam najmłodszą studentką w szkole. Zaproponowano mi, żebym może została aktorką, więc przez pół roku byłam na wydziale aktorskim, potem wróciłam na reżyserię. Byłam kompletnie niedojrzałą osobą. Naprawdę zaczęłam się uczyć zawodu dopiero po studiach. Przez kilkanaście lat asystowałam, byłam drugim reżyserem. Głównie u Wojciecha Hasa, z którym pracowałam przez półtora roku przy "Rękopisie znalezionym w Saragossie". To była moja szkoła filmowa. Pracowałam też z Wajdą, ze Skolimowskim. Jednak najwięcej skorzystałam u Hasa.

Uważa go Pani za mistrza?

Absolutnie. Mimo że robiłam z nim tylko jeden film. Jednak nie chciałam u niego debiutować, bałam się, że wywrze na mnie zbyt wielki wpływ. Chociaż zapewne byłby to wpływ fantastyczny, musiałam być sama.

Dlatego sama Pani pisze scenariusze do swoich filmów?

Czytam różne scenariusze, ale nigdy nie trafiłam na żaden, który byłby mi tak bliski, żebym go zaakceptowała. Szczególnie kiedy zaczynałam robić filmy "Bez miłości", "Debiutantka", "Krzyk", wydawało mi się ważne, żeby to było całkowicie moje, mój temat, mój głos. Film zawsze był dla mnie osobistą sprawą.

Jednak zrobiła Pani adaptację "Dziewcząt z Nowolipek" i "Rajskiej jabłoni" Poli Gojawiczyńskiej.

Adaptacje też mogą być bardzo osobiste.

Scenariusz "Historii niemoralnej" (1990) przedstawiał relacje reżyserki i aktorki, czyli Pani i Doroty Stalińskiej. Są granice sprzedawania własnego życia?

Okazuje się, że jednak są. Byłyśmy wtedy z Dorotą bardzo zarozumiałe. Udało się nam zrobić parę ciekawych filmów i wydawało się nam, że jesteśmy odważne. I, niestety, w trakcie realizacji, okazało się, że nie. Nie lubię tego filmu z powodów pozaartystycznych. Okazał się klęską mojego przekonania, że można całemu światu o sobie wszystko opowiedzieć. Po tym filmie rozstałyśmy się z Dorotą. Wspominam "Historię..." jako przypadek kompletnego zafałszowania relacji między ludźmi. Nigdy później nie próbowałam opisywać tzw. prawdziwych historii z życia.

To Pani jedyna porażka filmowa?

No, nie. Były jeszcze chybione "Pajęczarki". A właśnie ten film jest najczęściej pokazywany w telewizji. Zarobiłam na nim najwięcej pieniędzy. I to jest przewrotność naszej kinematografii.

I nie będzie Pani robić komedii, żeby zarobić kasę?

Raczej nie. Przy "Pajęczarkach" bardzo się męczyłam, a uprawiam ten zawód dla przyjemności. Człowiek tyle czasu spędza w pracy, że to nie może być katorga lub wyłącznie obowiązek. Nie wyobrażam też sobie siebie kręcącej np. telenowelę. To jest praca na zamówienie. Codziennie trzeba wykonać coś, co nie ma początku ani końca. To coś takiego jak praca w biurze.

A czy jakieś telenowele Pani ogląda?

Staram się obejrzeć początek każdego serialu, żeby wiedzieć, co się kręci, ale na ogół kończę w połowie pierwszego odcinka. Nie mówię o jakości tych scenariuszy, raz lepszych, raz gorszych. Chodzi jeszcze o coś innego. Ich konstrukcja jest mozaikowa, wątki się przeplatają i nie ma w ogóle szansy na zbudowanie ani interesujących postaci, ani problemów. Jeżeli zainteresuje mnie jakaś sprawa czy bohater, chciałabym się nad tym przez chwilę zatrzymać. W telenoweli już za moment serwują mi coś kompletnie innego, co znowu jest cząstkowe, po łebkach. I tak się to ciągnie w tasiemcach.

A co Pani ogląda w telewizji?

Rzadko oglądam. Najczęściej wiadomości i programy publicystyczne. Filmy wolę w sali kinowej. Ambitniejsze programy, jak powszechnie wiadomo, są nadawane głównie w nocy, kiedy już wszyscy, którzy pracują następnego dnia, śpią.

Ma Pani społecznikowskie ciągoty. Przez kilka lat działała Pani w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, zakładała Pani Międzynarodową Federację Kina Kobiet.

Miałam taki okres w życiu. Przez cztery lata byłam przewodniczącą koła reżyserów SFP, później wiceprzewodniczącą. Kilka znanych kobiet namawiało mnie, żebym startowała w pierwszych wyborach do Sejmu. Na szczęście się od tego odcięłam.

W filmach też Pani uciekała od polityki. W "Debiutantce" (1981) zgodziła się Pani na wycięcie kilku scen, żeby film nie poszedł na półkę.

Byłam wygłodniała po kilkunastu latach czekania. Chciałam robić filmy i nie widziałam powodu, żeby przez kilka zdań znowu czekać nie wiadomo ile. Zresztą rzecz była niewarta świeczki. Gdyby był to film stricte polityczny, na pewno bym się nie ugięła. W tych kameralnych historiach, które robiłam w latach 80., starałam się o akcenty społeczne, jednak najważniejsze dla mnie były relacje między bohaterami, reszta była tylko tłem. Wydałabym się sobie śmieszna, gdybym zrobiła ze sprawy "Debiutantki" aferę, która potem naznaczyłaby mnie jako kombatantkę.

W filmach tworzy Pani, a w teatrze szuka postaci kobiet pękniętych, wewnętrznie poplątanych, na krawędzi, żyjących wbrew schematom, zmagających się ze sobą.

Bez opisu zmagania nie ma sztuki. Ona zawsze polega na tym, że oglądamy konflikt. Życie także polega na małych i dużych konfliktach, wynikających z odmiennego widzenia świata i walki ze swoimi demonami.

Jakie są Pani demony?

Mam ich masę. Wiem, że w innych one też są, i szukam ich, by je pobudzić, ale i oswoić.

Czy nowy film też będzie o kobiecie?

Nie wiem, czy w ogóle będzie film. Mam poczucie, że takich filmów, jakie robiłam, nie chcą dzisiejsi decydenci. Ale bardzo chciałabym coś jeszcze w kinie zrobić. Chyba jednak nie tylko o kobietach. Wydaje mi się, że to, co miałam do powiedzenia na ten temat, powiedziałam w pierwszych filmach. Bohaterka "Bez miłości", robiąca karierę po trupach, w 1980 r. była prawie nieznana w polskiej rzeczywistości, ten film ją - jak to mi ktoś powiedział - przewidział. I jeżeli zrobię film, o którym myślę w tej chwili - bo chciałabym się jeszcze raz zmobilizować i spróbować powalczyć o pieniądze - to nie będzie to film o kobiecie.

Jest już scenariusz?

Mam już w połowie napisany. Wszystko jest wymyślone do końca. Wolałbym nie zdradzać o czym, bo co chwila słyszę, że któryś z moich kolegów już ma robić film, a potem nic z tego nie wychodzi. Temat jest współczesny, raczej psychologiczny, chociaż dosyć ostry. Bohaterem jest młody chłopak. Mam nadzieję, że przyszły rok będzie lepszy, jeżeli chodzi o filmy trudno nawet powiedzieć ambitniejsze, ale o takie, które o czymkolwiek mówią. Może w przyszłym roku spróbuję. Jestem ciekawa siebie - czy potrafię jeszcze coś wywalczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji