Artykuły

Niegłupia rozrywka

Z JANUSZEM JÓZEFOWICZEM ROZMAWIA ROBERT SANKOWSKI.

Robert Sankowski: - Co składa się na dobry musical?

Janusz Józefowicz: - Musical korzysta z elementów opery, operetki, teatru dramatycznego. Niesie bogate możliwości korzystania z rozmachu inscenizacyjnego, widowiskowego. Aby był naprawdę udany, trzeba umieć dobrze zsynchronizować wszystkie te elementy: choreografię, reżyserię, aranżacje wokalne i instrumentalne, aranżację przestrzeni. Dużo w nim rzeczy wymiernych, po których od razu widać, czy jest dobry, czy zly. Tu wszystko jest czytelne: albo ktoś tańczy dobrze, albo źle, fałszuje lub śpiewa czysto. Stąd musical bardziej niż inne gatunki wymaga szalonej dyscypliny od wykonawców. Tworzenie musicalu to także umiejętność pracy z ludźmi, dyscyplinowania poszczególnych grup w teatrze: obsługi technicznej, akustyków, aktorów, tancerzy, muzyków. Kiedy do Moskwy przyjechał Krzysztof Zanussi i zobaczył naszą próbę do "Metra", które właśnie tam przygotowywaliśmy, był szalenie zaskoczony i zarazem zachwycony, że udało się nam tak zdyscyplinować Rosjan. On pracował na tamtejszych scenach i z jego doświadczeń wynikało, że czasami nawet włączenie magnetofonu w odpowiednim momencie bywa problemem. Tymczasem my panowaliśmy nad grupą ponad stu osób.

- Czyli o powodzeniu przedstawienia decydują przede wszystkim ludzie...

- Oczywiście. W musicalu "Piotruś Pan", który wystawialiśmy w warszawskim Teatrze Roma, Był na przykład taki moment, w którym bohaterowie po raz pierwszy próbowali latać. W odpowiedniej chwili kaskader podwieszony pod sufitem musiał przypiąć czwórkę dzieci. Na dole pracownicy techniczni wnosili ogromne płótno, które musieli zdążyć zaczepić w odpowiednim momencie. No i dzieci musiały skoczyć. Wszystko w tych samych kilku sekundach. Do tego dochodziła projekcja na ekranie, światła. Wszystko musiało zagrać razem, a potem być perfekcyjnie powtarzane każdego wieczoru.

- Ci ludzie, o których Pan mówi, zmienili się chyba od czasów, gdy zaczynał Pan pracę nad "Metrem". Dziś do pracy przy spektaklach chcą się zaangażować osoby dużo bardziej świadome tego, co będą robić.

- Dokładnie. Kiedy zaczynaliśmy "Metro", nikt w Polsce nie wiedział, co to casting. Ludzie z czymś takim spotkali się po raz pierwszy dopiero u nas. Na dodatek docierały do mnie głosy, że musical jest obcy nam, Polakom, kulturowo, że nie ma go w naszej tradycji...

- Że to gorszy rodzaj sztuki?

- ... I że nie warto go robić. Tłumaczyłem, że tradycję tworzą ludzie, a ja właśnie zaczynam tworzyć tradycję polskiego musicalu. No i tak się rzeczywiście stało. Na pierwsze castingi przychodziły osoby zupełnie nieprzygotowane, które pojawiały się u nas często dla zabawy albo z ciekawości. Śpiewali piosenki ludowe lub "Sto lat". Oczywiście a cappella, bo nie mieli ze sobą ani nut, ani podkładów muzycznych. Teraz ludzie wiedzą, czym jest musical. A publiczność bardzo chętnie przychodzi na przedstawienia. Czego dowodem istnienie Buffo, Teatru Roma, popularność sceny muzycznej w Gdyni, w Chorzowie, we Wrocławiu. Musical zadomowił się w naszej kulturze, a moją ambicją jest tworzenie kolejnych nowych i oryginalnych spektakli w tym gatunku...

- Właśnie. Bardzo konsekwentnie rezygnuje Pan z wystawiania zagranicznych przebojów, a stawia na polskie produkcje.

- Wolałbym sprzedawać licencje, niż je kupować. Udało nam się wyeksportować "Metro", może uda się też z "Piotrusiem Panem". Mam nadzieję, że podobnie będzie z przygotowywanym właśnie "Romeo i Julią". Te dwa ostatnie spektakle powstały zresztą trochę z mojej przekory. Widziałem "Piotrusia Pana" na Broadwayu. Bardzo mi się nie podobał. Znam też francuskie przedstawienie "Romeo i Julii" sprzed paru lat. I też mnie nie zachwyciło. Stąd decyzja o przygotowaniu naszych wersji. Oczywiście szukam też zupełnie oryginalnych pomysłów na przedstawienia, ale z tym gatunkiem w Polsce ciągle jest pewien problem. Wciąż brak szkoły, która naprawdę porządnie przygotowywałaby ludzi do pracy przy musicalu. Nie ma dobrej szkoły dla aktorów estradowych. Podobnie nie dostaję wielu dobrych pomysłów na scenariusze.

- Zamiast szukać nowych pomysłów, można wspomagać się istniejącymi przebojami. W Wielkiej Brytanii furorę zrobił musical "Mamma Mia" złożony z piosenek Abby. Pan zrobił serię "Grosików"...

- Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że praca nad musicalem trwa kilka lat. Tyle czasu mija od pomysłu do premiery. Dlatego doskonale rozumiem, że czasami autorzy szukają szybszej drogi. Zwłaszcza jeśli w efekcie powstaje dobre widowisko, na przykład "Mamma Mia" to świetny spektakl. Dobrze napisany, znakomicie opowiadający prostą, ale wzruszającą historię. Ja też przymierzałem się do podobnego pomysłu. Chciałem napisać musical oparty na piosenkach Seweryna Krajewskiego. Uważam, że świetnie by się sprawdziły w tej konwencji. Ubiegł mnie Andrzej Strzelecki, realizując "Kwiaty we włosach"

- Czyni Pan tłumaczy tak dużą w ostatnich latach popularność musicalu w Polsce?

- To gatunek, który liczy na bardzo dużą widownię, choćby dlatego że koszty produkcji przedstawienia są wysokie. Musical dobrze funkcjonuje tam, gdzie jest klasa średnia. Grupa ludzi, która jest gotowa wydać sporo na bilety. Musical jest świetnym barometrem sytuacji ekonomicznej. Kiedy ludzie zaczynają mieć mniej pieniędzy, to właśnie na musical przestają chodzie przede wszystkim, bo to droga rozrywka. Wydaje mi się, że teraz mamy w Polsce taką grupę ludzi, która jest gotowa kupować za niemałe w końcu pieniądze bilety na musicale. Jednak w zamian oczekują atrakcji. I musical im je daje. Jest orkiestra, aranżacja muzyczna, balet, sceny niekonwencjonalne, zaskakujące, wzruszające Musical spełnia oczekiwania ludzi, którzy po spektaklu, wychodząc do domu, mogą sobie powiedzieć: "To był dobry show". Nie przychodzą do teatru, aby zastanawiać się nad sensem życia. Przychodzą po to, aby się rozerwać. Jednak w niegłupi, niekoniecznie bezmyślny sposób.

- Mówimy o sukcesach musicalu wystawianego w teatrze. A może to dobry moment, aby zrobić polski musical filmowy?

- To kolejny projekt, z którym chciałbym się zmierzyć. Polskie kino muzyczne.

- Podobno kino muzyczne ma już swoje najlepsze lata za sobą.

- Absolutnie się z tym nie zgadzam, wystarczy przypomnieć sukcesy "Chicago" czy "Moulin Rouge". Ludzie nie chcą w kinie oglądać wyłącznie wiernego odbicia rzeczywistości. Musical daje im możliwość zetknięcia się z innym światem. Światem wykreowanym, nierzeczywistym, bajkowym. Rzecz jasna, jeśli myślimy o musicalu w rodzaju "Hello Dolly, to te czasy faktycznie już minęły. Jednak przecież potem powstały "Jesus Christ Superstar czy "Hair".

- Albo "Tańcząc w ciemnościach" Larsa von Triera czy francuski musical "Jeanne et le garcon formidable" poruszający problem AIDS.

- Musical może dotykać bardzo rożnych problemów. Czasami nawet tak poważnych jak kwestia AIDS.

- Czyli musical wciąż przemawia żywym językiem?

- Jest bardzo odporny na zmiany. Chyba najdłużej bronił się przed nimi Broadway. Ale i tam twórcy zrozumieli w końcu, że zmiany są konieczne. Musieli to zrobić, bo nagle zaczęli tracić publiczność. Młode pokolenie zupełnie straciło zainteresowanie przedstawieniami broadwayowskimi, bo nie mówiły ich językiem, więc i Broadway musiał ulec. To nieuchronne. Inaczej musical pozostawałby tylko teatralnym muzeum. . ,

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji