Czarna róża
TEATR ZIELONOGÓRSKI pozbawiony z powodu remontu możliwości pełnego rozmachu w pracy, nie poddaje się ani nie ogranicza swej działalności. Chciałoby się nawet rzec, że dzielnie łamiąc obiektywne trudności, skazany w tym sezonie jedynie na małą salkę kameralną, równie dzielnie zdobywa sobie widza przystosowując repertuar do aktualnych możliwości i robiąc wokół siebie pożyteczną atmosferę społecznego zainteresowania. I o paradoksie, w czasach kiedy scena zielonogórska posiadała pełne warunki do normalnej pracy, teatr był w mieście mniej widoczny, niż można to zaobserwować w tym sezonie. Stał się zjawiskiem kulturalnym, często kontrowersyjnym, ale nie nijakim, a przecież dla wszelkiej sztuki nic gorszego niż niedostrzeganie. Każdy musi zauważyć intrygujące plakaty, oryginalne afisze, (ostatnio wydawane nawet w miniaturze dla zbieraczy) coraz ciekawiej redagowane programy, co świadczy że w teatrze myśli się o przedstawieniu jako o sumie wszystkich dostępnych środków a nie tylko kolejnym "scenicznym towarze". Najważniejszą sprawą jest jednak pełna akceptacja widowni, czego wyrazem może być tylko frekwencja. Nie wiem jak z nią w szczegółach wygląda, premiery w każdym razie są pełne (zaczyna dominować młodzież studencka), dyskusje po spektaklowe kipią namiętnościami, na każde nowe przedstawienie zaczyna się czekać z dreszczykiem zaciekawienia.
Do takich właśnie premier należała też ostatnia inscenizacja przygotowana przez teatr pod koniec lutego. Jeśli przypomnę że była nią polska prapremiera adaptacji znanej powieści Juliana Stryjkowskiego "Czarna róża", w adaptacji i reżyserii Romana Kłosowskiego, zainteresowanie widzów jest uzasadnione, tym bardziej, że teatr zielonogórski ostatnio niejako specjalizuje się w scenicznych adaptacjach. Wszelkie więc adaptacje utworów literackich na scenę muszą budzić zaciekawienie. Widz ma okazję do konfrontacji własnych odczuć z lektury, z wizją jaką przedstawia mu reżyser operujący żywym planem. Nie wszystkie utwory rzecz jasna przechodzą pomyślnie taką próbę, często stają w kontrowersji z odczuciami odbiorcy, zatracają literackie wartości utworu z jego nieprzetłumaczalnej na język sceny warstwy, ilustrują jedynie akcję spłycając problematykę. Nie bez kozery przecież osobną częścią literatury jest dramaturgia, jako rządzący się własnymi prawami gatunek.
W przypadku powieści Stryjkowskiego, uważam że tak adaptator jak i reżyser (w jednej osobie) wybrnęli szczęśliwie z wszelkich trudności jakie przed teatrem stawia ten nawet w lekturze trudny utwór o psychologiczno-politycznym rodowodzie. Reżyser wydobył z niego prawie wszystko co mógł ożywić i przedstawić teatr, prowokując przy tym widza do postawy nie obojętnej. Znając powieść z lektury, nie sądziłem że tkwi w niej tyle scenicznego żywiołu.
Ideowe dojrzewanie człowieka przez miłość, problem sam w sobie chyba nie typowy. Czas akcji: lata trzydzieste, okres sanacyjnych represji wobec zdelegalizowanej partii komunistycznej, brutalność policji i wiara ludzi w społeczną sprawiedliwość. Ideowość i błoto na dwu biegunach a między nimi szamoczący się człowiek, ciężko doświadczany przez okoliczności dochodzi swej życiowej prawdy. Pomaga mu w tym kobieta-komunistka.
Reżyser przedstawienia dał na scenie równe prawa tym dwom watkom. I tak jak w bohaterze utworu kłóci się o prawo pierwszeństwa sprawa osobista ze społeczną, tak na scenie wątki te otrzymują plastyczną, często dramatyczną ilustrację. Jest to więc sztuka nie tyle o historycznych już czasach ile o tkwiącym w nich człowieku, o potrzebie zaangażowania oraz ideowości, o potrzebie dokonywania wyboru, o ludzkich wartościach.
Tak jak powieść, również sztuka do łatwych nie należy, wymaga od widza czegoś więcej niż samego tylko oglądania. Jest sztuką prowokującą intelektualnie, wymaga od odbiorcy dopowiedzenia ciągu dalszego, oceny postawy bohatera, stawia pytania, odpowiedzi na nie mogą być różne. Spośród dotychczasowych zielonogórskich przedstawień tego sezonu, "Czarną różę" należy moim zdaniem wyróżnić i za tkwiące w tym utworze wartości ideowe, i za samą teatralna robotę. Przedstawienie zrobiło na mnie wrażenie opracowanego do każdego szczegółu. Dotyczy to i dyskretnie ale wyraziście prowadzonej akcji, każdego bez mała gestu wykonawców, zręcznego wykorzystania szczupłej powierzchni scenicznej, sprowadzenia światła do roli równorzędnego partnera (znakomite w scenicznym efekcie "wyłanianie się" z ciemności Tamary). Przez cały czas dość przydługiego spektaklu zachowano też dobrze wyważony rytm i spójność poszczególnych scen, co w sytuacji tej inscenizacji było sztuką nie lada, występuje w niej bowiem dwadzieścia jeden osób.
Tytułową postać Henryka odtwarza Bogusław Kierc. Rola niezwykle trudna do przekonywającej interpretacji, poza tym w niej zawarta jest cała problematyka utworu, klucz do odczytania całości. Postać wielowarstwowa i skomplikowana. Tak też przedstawił ją aktor. Słusznie rezygnując z jednoznacznego rysunku, dał nam sylwetkę prawdziwszą, ciekawszą psychologicznie, dopominającą się o miejsce w pamięci widza. Aktorsko jest to rola niewątpliwie najciekawsza i w całym spektaklu, nie tylko ze, względu na swą pierwszoplanowość. Obok roli Henryka postawiłbym rolę Tamary, w dyskretnym, ale jakżeż przekonywającym wykonaniu Grażyny Leśniak. W tej równie wielowarstwowej i trudnej roli, od której zależy podstawowy dyskurs sztuki, gdzie o prawo pierwszeństwa kłócą się serce i obowiązek, aktorka potrafiła stworzyć postać prawdziwą i szczerą nie nadużywając przy tym środków aktorskich. Są to postaci w sztuce wiodące.
Inscenizacja zbudowana jest na zasadzie scen o różnym czasie i miejscu. Występują w nich: Ryszard Żuromski (Sędzia), Cezary Kazimierski (Tyszyk), Czesław Kordus (Strażnik), Izabela Niewiarowska (Fischerowa), Daniela Zybalanka (Stasia), Tadeusz Bartkowiak (Zbyszek), Andrzej Brzeski (Bukowiecki), Henryk Gońda (Horbacz), Danuta Ambroż (Amelia), Wiesław Wołoszyński (Adler), Cyryl Przybył (Blumenthal), Krystyna Drozdowska (Jadwiga), Jacek Piątkowski (Sulikowski), Hilary Kurpanik (Thiel), Jerzy Glapa (Major), 'Zdzisław Grudzień (Towarzysz), Ireneusz Karamon (Marian), Jerzy Śliwa (Wujek), Barbara Strzeszewska (Malwincia). Role mniej lub bardziej epizodyczne zagrane w sposób wyrazisty i dobrze zestrojone z tonacją całego utworu. Autorem, przede wszystkim bardzo funkcjonalnej scenografii był Jan Banucha, oprawę muzyczną przygotował Eugeniusz Rudnik.