Esch, czyli anarchia
Czasy Kafki, Joyce'a i wczesnego Brocha przyniosły zwątpienie w jedność wszystkich rzeczy i łaskę jej wyrazu. Uświadomiły, że jak bańka mydlana prysnął jedyny boski porządek, a w wymoszczonej przezeń duchowej niszy zaczęły żyć ludzkie kalekie kosmogonie.
Radykalność "Procesu", "Ulissesa" i "Lunatyków" wyznacza w światowej prozie granicę, której do dziś nie udało się przekroczyć bodaj żadnemu pisarzowi. Dzieła te rozpoznały sytuację duchową człowieka XX wieku sposobami zdegradowanymi, ze środka nie dającej się już ogarnąć czasoprzestrzeni. Stanowiska narratorów zostały zdjęte z wyniesienia i na nowo zbudowane w samych okach cyklonu. Dla artystów tworzących od trzeciej dekady stulecia świat będzie już tylko zbiorem względnych nieskończoności. "Lunatycy" Hermanna Brocha to najbardziej kompromitująca zaległość naszej literatury przekładowej. Trzeba było człowieka teatru, aby ją choć po części - i specyficznie - nadrobić.
Krystian Lupa przeniósł na scenę drugą część trylogii, powieść "Esch oder die Anarchie". Jej bohater jest pierwszoplanową postacią także trzeciej części, "powieścio-eseju "Huguenau, czyli rzeczowość", gdzie widzimy go w duchowych zbliżeniach, słyszymy w wyciszonej refleksji. Część wybrana przez Lupę to rzecz o czynie, bezładnym i nieskutecznym. Bezradność Escha, znamienna, jeśli nie wzorcowa, i piękna przyziemność narratora tworzą jedno z najważniejszych dzieł literackich epoki. Esch, człowiek ładu, buchalter z zawodu i, chciałoby się powiedzieć, z ducha, stworzony jest dla innego świata niż ten, w którym przyszło mu żyć. Ten "człowiek nieobliczalnych postaw", poszukiwacz "porządku" w chaosie, wartości w aksjologicznej "dżungli", w determinacji chwytający się szczątków prawd objawionych, mylący frazes z filozoficzną sentencją, to postać niemal niewyrażalna. Taka była dla samego Brocha, który powołał ją do powieściowego istnienia, przybliżając się zaledwie do jej sprzecznej w sobie, antropologicznej otchłani. Dla Escha nie było narratora, trzeba go było stworzyć razem z postacią, dla postaci (nie przeciwko niej, jak zrobiłby to Mannowski ironista). Esch, heros i chłystek, wilk i jagnię w jednej osobie, żyje bowiem w świecie, w którym słowa utraciły jednoznaczność, wagę, a nawet znaczenia; wypowiadane między ludźmi, nie idą jedno ku drugiemu, lecz mijają się po równoległych lub brzmią obok siebie, jedno bez względu na drugie. Czyste pojęcia stały się mętne. Walka i ucieczka, ofiara i zdrada znaczą to samo, nie znacząc nic. Esch robi z mądrości, dobroci i poczucia piękna tandetny użytek. Co w romantycznych czasach Pasenowa (pierwsza część "Lunatyków") było mądrością, dobrem i pięknem, teraz jest niczym, w czasach Huguenaua zaś okaże się naiwnością, występnością i tandetą.
Gejzer jasnej energii, którym jest ta postać, nie wie, co z tym odziedziczonym po poprzedniej formacji duchowej dobrem począć. W świecie, który z porządku "romantycznego" dostaje się pod władzę "rzeczowości", Esch, wiedząc o tym lub nie wiedząc, wypełnia się energią ciemną. Lunatycy ogarniają tę właśnie - dla nauki nieuchwytną - przestrzeń upadku ludzkości. Grozę relatywizmu widzi się dopiero, gdy zbudowany przez artystę świat składa się tylko z relatywnych cząstek znaczących. To już nie bałagan, a piekło. Bohater Kafki szukał jeszcze Prawa, bohater Brocha szuka jedynie porządku doraźnego. To "krzywe" dziecko egzystencjalistów, skołowane i upodlone, miota się w świecie bez duchowych konturów. Im większy impet w jego działaniu, im większa determinacja dobrej woli, tym większą ponosi klęskę. Jest tak, jak gdyby Bóg oddał rząd dusz w ręce pijanych funkcjonariuszy Nieba. Moralna intencja (doprowadzenie do uwolnienia działacza związkowego Martina) prowadzi do użycia podłego środka (donos na Bertranda, od którego zależy cała sprawa) i przynosi tragiczny skutek (samobójstwo Bertranda). Sentencja, że "człowiek musi się ofiarować, inaczej nie ma porządku", wywiedziona z idei Zbawienia przez Ukrzyżowanie, przemienia się we własną karykaturę. Na drodze od myśli do działania dobro staje się złem, zbawca staje się katem. W niepojętym, pijanym świecie złudny "porządek" zaprowadza wina. Cel okazuje się złudzeniem, gdy się do niego zbliży: wybranka życia, matka Hentjen, objawia się Eschowi jako przeciwieństwo jego ideału kobiety; wyjazd do Ameryki, o którym marzy, będzie wiecznym mirażem. Nieuchronnie nadciąga przekonanie, że "porządek" ustanowi dopiero śmierć.
Świat "Lunatyków", przekuty przez Krystiana Lupę z narracji na obraz i towarzyszące mu słowo, to wizja osobna. Co nie zmienia faktu, że mamy do czynienia z próbą autentycznego przeniesienia problematyki Brocha do teatru. Przeniesienie zawartości z jednej materii w inną oznacza skonstruowanie jej od nowa. Sceniczny Esch (Jan Frycz) budowany jest od duchowych fundamentów. Już u podstaw są dwa bieguny: instynktowność i pryncypialność. Postać na scenie wchłania w sposób magiczny oba bieguny. Dalej tworzona jest z drobin, z których każda musi być istotnie wchłonięta. O żadnym segmencie duchowym Escha ani Lupa, ani Frycz nie wiedzą nic, dopóki c o ś nie narodzi się w teatralnej prawdzie. Konstrukcja postępuje jawnie, z rosnącym natężeniem. Jest konstrukcją "trzewną", nie intelektualną. Niepojęta postać staje się "własna", pomysł staje się organizmem. Magia wielkiej sztuki teatru sprawia, że nawet milczący w rozbuchanych scenach zbiorowych Esch skupia na sobie całą uwagę. Jest milczącym szaleństwem, mroczną wielobarwnością. Ruch oczu powoduje lawinowy efekt, który "porządkuje" otaczający go świat. Esch odzywa się rzadko; gdy się odzywa, to topornym słowem - i w "nieodpowiednim" momencie. Ale jego słowo brzmi jak dzwon, matowo i symfonicznie zarazem. Słowo wszystko burzy, a potem - zgodnie z zawirowaniem poruszonej przez nie wyobraźni - wszystko odbudowuje. Mroczny, impulsywny, rezonujący Esch Jana Frycza staje się w miarę rozwoju wydarzeń pełnowymiarową, ognistą postacią.
W przedstawieniu mamy do czynienia z podobnym cudem niewyrażalności jak w powieści. Cud to tym większy, że narracja, która na scenie towarzyszy działaniom Escha, pojawia się w całkowicie odmiennej funkcji. Musi się ona pojawić, bo w Eschu wszelkie znaczenia rodzą się dopiero na styku dialogu i komentarza. U Brocha narracja wydaje się kostycznie rzeczowa; u Lupy (efekt jak najbardziej zamierzony), nie zmieniając słów lub zmieniając je nieznacznie, zmienia ton. Sytuacja, wydawałoby się naiwnie klasyczna: bohater robi, narrator komentuje. Teatralną konsekwencją tego zabiegu jest delikatne potrącenie struny gorzkiej wesołości. Tu powstaje efekt ironiczny, którego u Brocha nie było. Broch jest, jako pisarz, innym ironistą, u niego ironiczna była sama manifestacyiność dopuszczenia Escha do kręgu egzystencjalnych rozterek. Ironia Lupy i Frycza, prostsza i bardziej wyrazista, jest warunkiem wyrażalności. Tajemnice wyczarowuje się w lekkim, niemal beztroskim tonie, aby ich powaga skontrastowała z ekspresją. To bardzo celny środek: od wstrząsu do rozbawienia pokonuje się takie rozpiętości, jakie nosi w sobie Esch. Rozpiętościom tym ma sprostać fizjonomia, głos, gest. Każdy fałszywy dźwięk czy ruch prowadzić mógłby do obsunięcia się w infantylizm, beztreściowość, fałszywy komizm. Tym bardziej że kwestie Escha, aktorsko odczute i wyrażone w sposób pełny i całkowity, wypowiadane są zaledwie z pułapu przeczucia, a nie wtajemniczenia. Toporne puenty nie mogą rozśmieszać, jak wszystko, co - na scenie i poza nią - bierze się z tragedii. Tragedia zaś w pewnym natężeniu ujawnia swoją "wesołość", ale będzie to wówczas wesołość szczególna. Na tym przedstawieniu trzeba umieć się śmiać. Tak samo jak Esch, staje się na naszych oczach teatr Krystiana Lupy we wszystkim, z czego się składa. Lupa, podobnie jak w "Kalkwerku" wg Bernharda i poprzednich dziełach scenicznych, nie ma niczego gotowego, zanim z aktorami, z wszystkimi realizatorami przedstawień, nie znajdzie. Wszystko jest poszukiwaniem, nasłuchiwaniem tajemnicy. Wspólny dla Brocha i Lupy jest tu brak zamierzonego efektu; efekt nie ma prawa być zamierzony, inaczej okazać się musi jedną z pozycji inwentarza efektów. Z konsekwentnego szukania, upartego rozszczepiania kapsuł ludzkiego wnętrza biorą się najwartościowsze, nieoczekiwane efekty. Nie niszczy ich retoryka, przesłanie czy puenta. Z Austriakami łączy Lupę właśnie metoda, której zasadą jest respekt przed ludzką zagadką; odwaga wzięcia w pole widzenia, a potem na warsztat gruzłowatej, pełnej zasadzek, przepastnej problematyki człowieka tego stulecia. Lupa jest partnerem dla olbrzymów literatury austriackiej, Rilkego, Kafki, Bernharda, Brocha. On jest z ich ducha. Idąc tropem wiodącym "przedustawną" metodą poznania w piśmiennictwie austriackim, dojdzie zapewne do Handkego ("Mein Jahr in der Niemandsbucht!"); na jego twórczej drodze, której owoce zapisują jedną z najwspanialszych kart historii polskiego teatru, stanie kiedyś Gutersloh z powieścią Słońce i księżyc (dziwię się, mówiąc szczerze, że pozwolił się wyprzedzić Musilowi, najbardziej salonowemu pisarzowi wśród tych wielkich Austriaków). Kiedyś, być może, ich uczniowie. Nikt tak nie pisze jak Austriacy i nikt tak nie robi teatru jak Lupa. Z tej niepowtarzalności i jedyności wyniknął fenomen (scenicznej) powtarzalności i (autorskiej) podwójności, który nie ma precedensu w literacko-teatralnym świecie. To fenomen nie tylko polski, nie tylko polsko-austriacki, ale światowy. Jednak bez światowego zasięgu. Bo choć na świecie, a zwłaszcza w Austrii, coraz więcej ludzi chce oglądać teatr Lupy, nieprzekładalny i nieprzeszczepialny, mało kto chce się uczyć polskiego.