Artykuły

Gombrowicz by się uśmiał

"Kolibra lot ostatni" w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Katarzyna Fryc w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Wielka szkoda, że "Kolibra lot ostatni" - najnowsza sztuka Pawła Huellego napisana specjalnie dla Teatru Miejskiego im. Gombrowicza w Gdyni - okazała się porażką. Ni to kryminał, ni musical, ni opowieść o Witoldzie Gombrowiczu. Prapremiera sztuki o Gombrowiczu na deskach teatru jego imienia - to mogłoby być coś! Ale nie jest, niestety.

Zamysł Krzysztofa Babickiego, dyrektora gdyńskiej sceny i reżysera najnowszej premiery, był taki, by specjalnie dla jego teatru Paweł Huelle (kierownik literacki Miejskiego) napisał sztukę rozgrywającą się w Gdyni w przededniu II wojny, skąd Witold Gombrowicz transatlantykiem "Chrobry" wyrusza do Argentyny. Pomysł świetny. Ale jak to czasem bywa z twórczością na zamówienie, na dobrym pomyśle się skończyło.

Huelle to nie Agatha Christie

Poznajemy twórcę "Ferdydurke" (w roli Gombrowicza - Dariusz Szymaniak), gdy w warszawskiej kawiarni Ziemiańska Czesław Straszewicz (w tę postać wciela się Piotr Michalski), dziennikarz i literat, namawia go na wspólny rejs za ocean. W lipcu 1939 r. trafiają więc do Gdyni, która - w przeciwieństwie do coraz bardziej brunatnego Gdańska - bawi się jeszcze w najlepsze, choć lęk przed wojną staje się już powszechny.

Wieczór przed podróżą spędzają w nocnym lokalu, gdzie szefem kelnerów jest... Walek (Szymon Sędrowski) - parobek z "Ferdydurke", który za chlebem zjechał nad morze i tu się dorobił. Dla biseksualnego Gombrowicza spotkanie z Wałkiem kończy się czymś więcej niż pogawędką o dawnych czasach na wsi. Ale jak to się stało, że nagie ciało martwego Walka zostaje znalezione w hotelowym pokoju Gombrowicza? Ot i cała kryminalna zagadka, która ma być osią konstrukcyjną spektaklu. Ale oś to wyjątkowo wątła, bo w całej tej opowieści nie znajdziemy - jak w rasowym kryminale - mylenia tropów, snucia mniej czy bardziej prawdopodobnych hipotez czy miejsca na domysły. Na końcu po prostu pada informacja: kto zabił i dlaczego. I kwita. Zresztą o tym, że mordercą nie jest autor "Ferdydurke", widz jest przekonany od początku.

Sztuka na temat

W pewnym momencie, gdy akcja rozgrywa się w nocnym lokalu, sztuka przez chwilę zmierza w kierunku spektaklu muzycznego - na scenę wkraczają szansonistki. Ale tylko Dorota Lulka, Elżbieta Mrozińska i Beata Buczek-Żarnecka mogą pochwalić się dobrym wokalem. Obsadzenie Moniki Babickiej w roli słynnej piosenkarki jest raczej nieporozumieniem.

Sceny dancingu ani o włos nie posuwają akcji do przodu - są czymś w rodzaju ozdobnika, który ma pokazać nocne życie przedwojennej Gdyni, którą nie tylko oglądamy, ale

też w kółko o niej słyszymy. Gdyby ktoś miał kłopoty z pamięcią, nazwę miejsca akcji usłyszy kilkanaście razy. Dowie się też, że Gdynia jak żadne inne miasto powstała w ciągu dziesięciu lat, że to "polski Nowy Jork", że zjeżdżają do niej ludzie z całej Polski, stąd wyruszają w świat i inne równie oczywiste stwierdzenia. Aż dziw, że wyszły spod pióra pisarza, który jak mało kto potrafi - jak w "Weiserze Dawidku" - oddać trudny do zdefiniowania klimat miejsca mu bliskiego. W przypadku "Kolibra..." wyraźnie czuć, że Gdynia to nie jest matecznik Huellego, lecz temat mu zadany.

Najciekawszym elementem spektaklu jest sama postać Gombrowicza, świetnie zapowiedziana w pierwszej scenie z jego rodzicami. Sceniczny Witoldo - kiedy autor sztuki daje mu się wypowiedzieć - mówi soczystym językiem "Dzienników" i "Transatlantyku", tworząc pełnokrwistą postać. Aż chciałoby się pójść dalej tym tropem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji