Artykuły

Aktor lustrem widza

- (śmiech) No tak, ja jestem ze wschodu, my się tam trochę inaczej leczymy. Szeptucha to poważna instytucja. Najczęściej idzie się na jedną wizytę i starcza na całe życie - mówi ADAM WORONOWICZ w rozmowie z Izabelą Szymańską z Gazety Wyborczej - Stołecznej.

Po kilku latach przerwy Adam Woronowicz wrócił na scenę TR Warszawa. Gra w "Między nami dobrze jest", spektaklu w reżyserii Grzegorza Jarzyny na podstawie sztuki Doroty Masłowskiej, a także w "Nietoperzu" - operetce w reżyserii Kornela Mundruczo, która podejmuje temat eutanazji. Jednak ciągle współpracuje również z innymi scenami. W Teatrze Polonia można go oglądać w komedii "Depresja komika" na podstawie tekstu i w reżyserii Michała Walczaka. Występuje tam wspólnie z Rafałem Rutkowskim. Izabela Szymańska: Lubisz opowiadać dowcipy? Adam Woronowicz: Niedoścignionym wzorem w tej materii jest Jacek Braciak, morze żartów ma zawsze Rafał Rutkowski. Ja nie jestem specjalistą, ale lubię.

Ostatnie twoje role w "Nietoperzu" i "Depresji komika" oparte są na kontakcie z publicznością: mówisz bezpośrednio do widzów, zabawiasz ich.

- Rzeczywiście reżyser "Nietoperza" Kornel Mundruczo wyznaczył mnie, żebym "poprowadził" wieczór, przeprowadził ludzi przez kolejne sceny. Kiedy trzeba zmienić scenografię zaczynam niemal one-man show: muszę zrobić licytację sprzętu medycznego. Kornel mówił: - Spokojnie improwizuj. A dla mnie to była abstrakcja. Zawsze wolałem mieć napisany tekst i sprawiać wrażenie, że improwizuję. W żadnym przedstawieniu wcześniej nie zwracałem się tak wprost do widzów. To była niezwykła praca.

Dlaczego?

- Kornel był świetnie przygotowany, wiedział na jakim efekcie mu zależy. Opowiedział nam o swoim świecie, historię swojej babci, jak przeżył jej odejście. Mówił o filmach z kliniki w Zurychu zamieszczanych na YT, które pokazują eutanazję.

Na pierwszej próbie weszliśmy w już zbudowaną scenografię. Mogliśmy na scenie zaparzyć kawę, w lodówce trzymać swoje jedzenie, puszczać muzykę, jaka nam pasowała. Dzień wcześniej dostaliśmy kostiumy. Koszula, krawat i garnitur towarzyszyły mi przez wszystkie próby, premierę i cały czas w nich gram. Mam wrażenie, że próbowanie, improwizowanie w naszkicowanym już świecie to najszybszy sposób wejścia w rolę.

Momentalnie złapaliśmy jego język. Proponuje chodzenie po cienkim lodzie. Kiedy na scenie robimy upiorną miksturę i dajemy pacjentom do wypicia rozmowa z nimi brzmi jak powtórna przysięga małżeńska! "Czy chce pani umrzeć? Tak, chcę umrzeć. Czy chce pan umrzeć? Tak, chcę umrzeć". Nasze przedstawienie jest ciągłym balansowaniem na granicy pastiszu i serio. Kiedy do tekstu doszły piosenki, szybkie tempo, mieliśmy wrażenie, że bierzemy udział w jakimś show rodem z "Twin Peaks".

Kiedyś powiedziałeś, że bliskie są ci spektakle Piotra Cieplaka, bo niosą nadzieję. Myślisz, że "Nietoperz" też coś takiego w sobie ma?

- Strasznie się ucieszyłem z uzasadnienia werdyktu jury festiwalu "Boska komedia" w Krakowie, które przyznało nam główną nagrodę. Napisali: "Jury postanowiło nagrodzić spektakl, któremu udało się podjąć trudny i wzbudzający kontrowersje temat eutanazji i wykazać, że odpowiedzialność za etyczne wybory spoczywa na barkach nas wszystkich". Kiedy na końcu śpiewamy piosenkę "Ti amo" to nie jest żart. Bardzo ważne jest, żebyśmy się przyjmowali, akceptowali takimi jakimi jesteśmy. Często nasze dramaty rozgrywają się w zaciszu czterech ścian. Rozwój technologiczny sprawia, że jesteśmy coraz bardziej samotni i wyobcowani, więc są osoby, które wolą skończyć ze sobą niż wyjść do ludzi.

"Nietoperz" pokazuje trudną rzeczywistość, dla mnie nie jest mroczną historią o potwornych sprawach. Człowiek, zawsze będzie chciał decydować o swoim losie, życiu. Tym zajmował się już antyk.

Skończyłem 40 lat. Jestem w momencie, kiedy przestaje się być dzieckiem, a zaczyna podejmować trudne decyzje i można mówić o trudnych sprawach.

W "Depresji komika" podejmujecie poważny, ale też w pewien sposób modny temat. Czy można śmiać się z depresji?

- Jeśli chodzi o stany kliniczne to na pewno nikomu nie jest do śmiechu. Ale my w "Depresji komika" w Teatrze Polonia zaproponowaliśmy terapię dla siebie samych wobec publiczności. Mój bohater jest terapeutą artystycznym, czyli specjalizuje się w terapii artystów warszawskich. To specyficzne środowisko, i jak mówi: "Dzieje się, drodzy państwo".

Co jakiś czas ktoś opowiada w mediach: "Miałam depresję, już z niej wychodzę, jestem otwarta na nową miłość". Fantastycznie, dobrze, że tego nie ukrywamy. Jednak jesteśmy trochę zakładnikami tej mody - może mi coś nie wyjść, ale jak powiem, że mam "deprę", to nagle wszystko nabiera drugiego dna.

Nie chcemy tego wyśmiewać, tylko pośmiać się. "Ludzie, w dupach nam się poprzewracało!" - krzyczy mój bohater.

Opowiadacie w spektaklu swoje historie?

- Częściowo tak. Obaj jesteśmy z Białegostoku, Rafał i ja wyrośliśmy z zespołu teatralnego - Klaps założonego przez Antoninę Sokołowską. Chodziłem na przedstawienia Klapsa, oglądałem Rafała. Dostał się do warszawskiej PWST, potem ja dołączyłem. Nawet debiutowałem z Teatrem Montownia w "Ślebodzie" w 1997 roku w Teatrze Powszechnym.

Poszliśmy zupełnie innymi aktorskimi drogami. Ale kiedy Rafał zaprosił mnie na scenę, zaczęliśmy pracę, poczuliśmy, że podskórnie ciągle wiele nas łączy.

Spektakl był wyzwaniem. Ma bardzo szybkie tempo i wymaga niesamowitego wyczucia publiczności. Nie zawsze tak jest, że widz reaguje od pierwszej chwili. Trzeba spokojnie punkt po punkcie wciągać widza w swój świat. Laurence Olivier kończył spektakl w teatrze i leciał grać do kabaretu, traktował to jako trening w wyczuwaniu publiczności.

To taki nasz two-man show. Dawno tak nie zasuwałem na scenie.

Zaskoczyła was jakaś reakcja widzów?

- Tak, przy historii o Sindbadzie. Jej bohaterem jest aktor Damian, który próbuje wystawić swoją ulubioną bajkę "Sindbad Żeglarz". Jednak za każdym razem premiera trafia na żałobę narodową. A to WTC, a to śmierć papieża, Katowice, wiosna 2010. Nigdy mu się to nie udało, teatr został zamknięty na zawsze.

Byliśmy w szoku, kiedy pierwszy raz dostaliśmy po niej brawa. Publiczność ma potrzebę, nie wiem czy odreagowania, ale jakiegoś wyrzucenia tego z siebie. Historia prowadzona jest z klasą, delikatnie. Ale zdajemy sobie sprawę, że dotykamy rzeczy, które są w nas nie pozamykane, nieprzerobione, nie przepracowane, jesteśmy tym obciążeni. Żyjemy z jakimś garbem, strach włączyć telewizor, jesteśmy przybici tą rzeczywistością.

Gramy terapeutę i komika, ale tak naprawdę jesteśmy lustrem ludzi po drugiej stronie, przeżywamy rzeczywistość tak jak oni. Niczym się nie różnimy.

A ty do kogo poszedłbyś z problemem: do szeptuchy czy psychoterapeuty?

- (śmiech) No tak, ja jestem ze wschodu, my się tam trochę inaczej leczymy. Szeptucha to poważna instytucja. Najczęściej idzie się na jedną wizytę i starcza na całe życie. Kiedy byłem dzieckiem mama zawiozła mnie do Orli do słynnej szeptuchy, bo nic nie jadłem. W kolejce czekali ludzie, zwierzęta, każdy potrzebował pomocy. Szeptucha modliła się nade mną, odczyniała. Wracając moja mama musiała wysypywać chleb na rozstajach dróg. Myślę, że nie pomogło. Wyzdrowiałem zupełnie naturalnie, po prostu po kilku wakacyjnych obozach, na których nie było nic do jedzenia, zacząłem jeść.

Wróciłeś do zespołu TR Warszawa, z którego odszedłeś w 2001 roku.

- Ten powrót odbył się w niesamowity sposób. Odchodziłem, bo Piotr Cieplak zaproponował mi rolę we Wrocławiu, a potem w Powszechnym, co skończyło się angażem i kilkoma sezonami na tej scenie. Pamiętam jak dziś, że Grzesiek Jarzyna mówił mi: - Być może musisz odejść ze swoim reżyserem, żebyś później mógł wrócić. Musiałem się czegoś o sobie dowiedzieć, może dojrzeć, przestać się bać, chować po kątach.

Gdy przyszedłem gościnnie do "Między nami dobrze jest", poczułem jakbym stąd nigdy nie odchodził. To miejsce jest dla mnie szczególne. I nie tylko dla mnie. Tu powstawał i rodził się współczesny polski teatr.

To w tym miejscu, które jak mówi postać reżysera w "Między nami dobrze jest": "bardziej by się nadawało na piwniczkę na wino" powstały spektakle "Bzik tropikalny" Grzegorza Jarzyny, czy "Hamlet" Krzysztofa Warlikowskiego. Ich nazwiska są rozpoznawane na całym świecie. Pamiętam jak pojechaliśmy z "Hamletem" do Awinionu - nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę. Spektakl został świetnie przyjęty, dostaliśmy owację na stojąco, mieliśmy rewelacyjne recenzje.

Właśnie zaczęliśmy pracę z Grześkiem Jarzyną nad "Premierą" na podstawie filmu Johna Cassavetesa. Gra prawie cały zespół, dołączy do nas gościnnie Danuta Stenka, Krzysztof Gancarczyk. Bardzo się cieszę na to spotkanie i z pracy z Grzegorzem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji