Artykuły

Wyspiański w XXI wieku - Sztarbowski o wystawianiu klasyki

- Teatr chce podejmować dyskusje, szarpać się z ideowymi pytaniami - PAWEŁ SZTRABOWSKI, zastępca dyrektora i kierownik literacki Teatru Polskiego w Bydgoszczy, odpowiedzialny za dramaturgię najnowszej inscenizacji "Wesela" Wyspiańskiego, mówi w Expressie Bydgoskim o emocjach związanych z wystawianiem klasyki, w której z przerażeniem przeglądać się możemy my, współcześni.

Jak pierwsze wrażenia po premierze? Widownia była zaskoczona, oburzona, zachwycona?

- Odniosłem wrażenie, że publiczność obejrzała spektakl w dużym skupieniu. Poniedziałkowa premiera i pokaz sylwestrowy zostały przyjęte owacją na stojąco, choć zauważyłem, że wcześniej kilka osób opuściło widownię i to w trakcie scen granych Wyspiańskim. "(...) i te nasze tęczowe mosty czułości nad pustką rozpiętych, malowanki częstochowskie w koronach (...)" - to frazy z oryginału, niczego nie dopisywaliśmy, by celowo robić aluzje do spalonej w Warszawie tęczy, jak to później wyczytałem w jednej z recenzji. Niektórzy nerwowo reagowali też na bijące ironią sceny, jak na przykład tę między Gospodarzem a Wernyhorą, której proroctwo choć wewnętrznie sprzeczne i mgliste, jest w stanie porwać i Gospodarza, i całą weselną gromadę tak bardzo spragnioną tego, żeby pojawił się wreszcie ktoś, kto pomoże im wyrwać się z beznadziei, że dla nich nie jest w ogóle ważne to, co Wernyhorą mówi. I czy dzisiaj też nie jest tak, że byle polityk, który potrafi tylko głośniej krzyczeć, jest w stanie porwać za sobą gromadę ludzi w niewiadomo jakiej sprawie?

Zmieniają się zatem tylko kostiumy i rekwizyty, ale aktorzy pozostają wciąż ci sami. Ba, nawet mówią tak samo - wierszem...

- Tekst jest pieczołowicie podany, bo nie chcieliśmy iść na skróty. Aktorzy starają się w jak najlepszy sposób oddać wiersz Wyspiańskiego, co jest wyzwaniem chociażby ze względu na to, że część postaci mówi gwarą. Zależało nam jednak, żeby nie uwspółcześniać tekstu, a jedynie przez współczesny kontekst sceniczny dotrzeć do sensu dzieła literackiego, które jest już historyczne. To jest trochę tak, jakbyśmy znaleźli dzieło zapisane w zapomnianym dziś języku - gdy się je rozczyta, okazuje się, że ten dziwny językowy twór działa jako pewien mit. "Wesele" Wyspiańskiego daje taką szansę, bo to jest po prostu fantastycznie napisany utwór.

Tuż przed premierą reżyserujący spektakl Marcin Liber zdradził, że Pan Młody porzuca Pannę Młodą. Niektórych zaczęło zastanawiać, jak można nie zmieniać tekstu dramatu, ale bieg niektórych zdarzeń już tak. Teatr to bardzo pojemne medium, a teksty klasyczne można potencjalnie rozczytywać na bardzo wiele sposobów i wyobrazić sobie nieskończenie wiele zupełnie różnych inscenizacji tego utworu. "Wesele" Wyspiańskiego jest jednak obarczone pewną ściśle określoną tradycją czerpiącą jeszcze z czasu prapremiery, dlatego wszelkie odstępstwa od tej konwencji kończą się zwykle wielką awanturą. Tak przecież było w 1963 roku, kiedy Adam Hanuszkiewicz wystawił "Wesele" w Teatrze Powszechnym w Warszawie w scenografii Adama Kiliana, zamieniając bronowicką chatę na szopkę krakowską. Atmosfera skandalu towarzyszyła też "Weselu" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego w Starym Teatrze w 1977 roku - o spektaklu mówiono, że to pogrzeb, a nie wesele. A wracając do naszej inscenizacji i porzucenia Panny Młodej - podczas prób z Maciejem Pestą i Julią Wyszyńską, którzy są niezwykle twórczymi aktorami, doszliśmy do wniosku, że być może to wcale nie jest tak, że młodzi są w absolutnej euforii, że Panu Młodemu ten mezalians w ogóle nie przeszkadza... Sens tej sceny to efekt mozolnej pracy nad tekstem, a nie naszej determinacji, by za wszelką cenę coś zmienić.

Brak wspólnego języka to zdaje się dramat wszystkich weselników, co ostatecznie wpędza ich w chocholi taniec...

- Ten taniec jest na naszej scenie obecny już od początku, bo jako społeczeństwo jesteśmy w tym micie zakleszczeni i nie mamy pomysłu, jak się z niego wyrwać. Cały drugi akt tekstu Wyspiańskiego unaocznia, jak bardzo się mijamy nie tylko z innymi ludźmi, ale też ze sobą, ze swoimi marzeniami, pragnieniami, nie możemy sami ze sobą dojść do wewnętrznego ładu, znaleźć porządku.

"Wesele" to też pogranicze dwóch światów i wiążąca się z tym obrzędowość nierzadko "wspomagana" alkoholem...

- Do rozczytania drugiego, rytualnego aktu inspirowaliśmy się wszelkimi formami rytuałów szamańskich, które w wielu kulturach są do dziś praktykowane. Chochołem jest u nas ubrana na czarno wdowa. Wedle ludowych wierzeń, gdy wdowa przychodzi na wesele, przynosi pecha całej rodzinie. U nas ta postać jest rodzajem szamanki, która w kolejnych weselnikach odkrywa "Co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi snach", czyli wszystko to, czego o sobie nie wiedzą albo głęboko w swoich duszach skrywają, jest kimś, kto pozwala im wyrzucić z siebie lęki i dręczące ich rzeczy.

Wyspiański użył w dramacie symboli, których weselnicy kurczowo się trzymają, choć ostatecznie one nie determinują ich do realnego działania. Dziś z nami jest podobnie?

- Niestety, chyba tak. Wystarczy wskazać na jedną z najbardziej absurdalnych debat ostatniego czasu na temat nazwy mostu na Trasie Uniwersyteckiej w Bydgoszczy. Przecież to, czy ten most ma być imienia Lecha Kaczyńskiego, czy nazywać się Uniwersytecki, nie ma żadnego realnego wpływu na życie bydgoszczan, a jednak toczymy ze sobą walkę o symbol, co - mam wrażenie - jest wygodne dla tych, którzy nami rządzą, by odwrócić naszą uwagę od spraw naprawdę istotnych. Podobnie ma się spór o spaloną tęczę w Warszawie, gdzie prawica i lewica wyzywała się od "lewaków" i "faszystów", zapominając chyba o prawdziwym znaczeniu tych słów. Środowiska lewicowe w walce o prawa mniejszości seksualnych próbowały organizować na placu Zbawiciela happeningi, ale to wszystko tak naprawdę utknęło w martwym miejscu. A wydawałoby się, że najlepszą reakcją na gest spalenia tęczy byłoby jednak złożenie w Sejmie interpelacji o pracę nad ustawą o równe prawa dla mniejszości seksualnych, czyli przekuwanie działań symbolicznych w konkrety. I nasze "Wesele" też jest o tym, że my ciągle potrzebujemy nowych symboli, ale z drugiej strony - symbole uległy dziś przewartościowaniu, nie budują naszej tożsamości, a raczej stają się czymś w rodzaju gadżetów. W naszej inscenizacji gromada weselników w pewnym momencie wchodzi na scenę i mając za plecami Chrystusa, zaczyna modlić się do buta, którego zgubił Wernyhorą. To scena jak z teatru absurdu, ale oddająca to, że dziś byle co może być podniesione do rangi symbolu. Zamiast szukać prawdziwej wiary, wolimy zastępcze bożki.

Zapytam więc słowami Norwida, zresztą wypisanymi na szklanej ścianie sceny: "Czy popiół tylko zostanie i zamęt?"

- Ten cytat pojawia się w kontekście nawiązań do kilku filmów Andrzeja Wajdy, m.in. "Popiołu i diamentu". W ten sposób podjęliśmy dyskusję na temat możliwości ideowych sporów w sztuce współczesnej, bo o ile mówi się, że dzisiejsze kino jest antyintelektualne, o tyle polski teatr chce być intelektualny, chce podejmować dyskusje, szamotać się z ideowymi pytaniami. To jest zadanie, które w moim odczuciu jest coraz bardziej pilne i konieczne, w związku z tym, co się dzieje z nami jako ze społeczeństwem. Nie tylko Polskę, ale i Europę zalewa coraz agresywniejsza fala nienawiści. Niewiele trzeba, aby jakaś bzdura urosła do rozmiaru piekielnej awantury. Dziś chocholi taniec to już nie tylko marazm. Brak komunikacji, ale też słabość i niepewność prowadzą do destrukcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji