Artykuły

Wyznanie jednego z nas

Wszyscy kochamy Krystiana Lupę. Ci, którzy Go nie ko­chają, nie są nami, czyli nie są wszystkimi. Są mniejszością - nawet jeśli w istocie są większością. Kochamy Lupę, gdyż nikt tak jak on nie daje nam równie jasno do zrozu­mienia, że nic nie rozumiemy, że je­steśmy wobec Jego dzieł teatralnych kompletnie nie na poziomie. Kocha­my więc, albowiem ciemność winna dążyć do jasności. Kochamy - tak Bo­giem a prawdą - nie wiadomo co. Być może przepastną metafizyczność Jego umysłu i duszy? Być może wyni­kłą z niej, wzrastającą ze spektaklu na spektakl, niespotykaną już dziś hermetyczność scenicznej poetyki? Kto wie, kto wie?

W każdym razie nikt poza nami, którzy za sprawą miłości nie usypia­my w trakcie dzieł, ani nie salwujemy się żałosną ucieczką grubo przed ostatnią kurtyną, czyli przed pierw­szym kurem, nikt, powiadam, nie poj­mujmie co znaczy umiłować czas tak, jak umiłował go Lupa. Nikt nie oniemieje wobec cudu zamiany minut w godzi­ny, godzin w wieczność, tej zaś w świt. Nikt nie otrze się o ów przedziwny sce­niczny interior, w którym tylko włos dzieli światło reflektora od jego ciem­ności, ruch od kompletnego bezruchu, w końcu dźwięk od jakże poetycznego brzmienia ciszy. Nikt nie zacznie dy­gać w teatralnym fotelu pod dyktando jedynego w swym rodzaju rytmu - jak­by wystukiwał go monstrualny ka­merton o ciężarku na końcu pięciome­trowego wahadła. Nikt, tylko my, pro­staczkowie Boży o wielkich sercach.

Bądźmy nieskromni - to przecież głównie dzięki nam, którzy trwamy bezkrytycznie na widowni do końca, Krystian Lupa jest w ogóle możliwy. Owszem, jesteśmy nie na poziomie, ale z pewnością nie na tyle, by nie wiedzieć, że ten bufon Gombrowicz nie miał racji. Otóż, w sztuce wcale nie najtrudniejsza jest łatwość. Naj­trudniejsza jest w niej - co udowadnia Lupa - właśnie trudność. A to trzeba docenić. Doceniamy więc i trwamy.

Niestety, przychodzi nam wyznać z niejakim przerażeniem, że najnow­sza premiera Mistrza - "Lunatycy" wg Hermana Brocha - zachwiała cokol­wiek naszą miłością. Coś nam się zdaje, że stosunki nasze zdecydowa­nie oziębły. Niby wszystko jest w tym spektaklu, jak być powinno - rzeczo­ne już: wieczność pięciu godzin trwa­nia, kontredans ciemności, bezruchu i ciszy, w końcu rytm odpowiedni - ale tym razem jakoś ciężko i bez ele­gancji jest to podane. A na dodatek z niejakimi pretensjami do dowcipno­ści. Zawsze przecież z nonszalancją skończonych wirtuozów żonglowali­śmy naszym niezrozumieniem, aż tu naraz Mistrza naszego nie rozumie­my jakoś po grudzie, zupełnie bez talentu, bez niegdysiejszej swobody i pewności. Wstyd, po prostu. I ten wstyd - co tu kryć - bardzo nas mar­twi. Gdzie sedno problemu? U nas, czy w Lupie?

Otóż - by zachować się nieskromnie - twierdzimy, że w Nim. W doprawdy przesadnym już tym razem hermetyź­mie, oraz, by tak rzec, w przepaści zie­jącej między tym, czym spektakl miał być, a czym był w istocie. Oddajmy głos koneserowi Jakubowi Z. Wichańskiemu "Lunatycy to powieść, w której centralnym motywem jest somnambu­liczne wędrowanie w poszukiwaniu ja­kiegoś celu i ratunku w świecie rozpa­dających się wartości." Lupa oparł swe dzieło na drugim tomie tej trzytomowej powieści, tomie "Esch, czyli anarchia". August Esch zaś, jak pisze Wichański "jest buchalterem (potem próbuje sił w teatrze, powraca do buchalterii, by ostatecznie znaleźć swe powołanie w redakcji gazety) i przedstawicielem drobnomieszczaństwa. Jego "anar­chia" to bycie w swoistym "stanie przejściowym", poszukiwania warto­ści w czasach rozpadu wartości, w mroku niepewności i niejasności. Esch to żałosna karykatura "zbawicie­la". " O tym z grubsza rzecz miała być. O czym zaś była w istocie? Cóż, trzeba uderzyć się w pierś i orzec, że nie wie­my. Zresztą, nie nowina to z naszej strony. O ile jednak do tej pory wiedzie­liśmy dlaczego nie wiemy - mianowicie z powodu braku odpowiedniego po­ziomu, to tym razem nawet tego nie możemy być pewni. Sądzimy bowiem, że Lupa wzniósł się tym razem tak wy­soko, że nasz przaśny intelekcik na nic mu się zdał. Uniósł się, odwrócił od nas, wiernych sług swoich, i zaczął mówić sam do siebie. Bardzo nas to boli. Zwłaszcza, że chcielibyśmy po­wiedzieć coś bliżej o tym dziele, ale słów nie staje. W końcu - jasne to prze­cież - jeśli jeden z aktorów, grający ku­lawego, raz kuleje na prawą, raz na le­wą nogę, inny zaś, dzierżąc w dło­niach nie wiadomo czemu biały kon­trabas, nie gra na nim, tylko poleruje białą szmatką, to samopas z tymi in­scenizacyjnymi olśnieniami sobie nie poradzimy.

Podobnie jak i z całością "Lunaty­ków", którzy niczym ludzie zaczaro­wani przez księżyc, toczą się mono­tonnie, noga za nogą, mimo wszyst­kich swych śmieszności, ku ostatecz­nemu końcowi.

Tutaj - a jednak, a jednak - świeci malutki płomyk nadziei. Także dla nas, zakochanych. Oto dowiadujemy się, iż dla Escha "żo­na była (...) pełna podziwu. Cho­dzili pod rękę i kochali się. Czasem bił ją jeszcze, ale coraz mniej, a w końcu przestał zupełnie...". Oto jak mało potrzeba, by miłość odży­ła. Wybaczamy. Znowu kochamy Krystiana Lunę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji