Artykuły

Okrutne i nieodparcie śmieszne

Kiedy unosi się kurtyna, z ciemno­ści, bardzo powoli wyłaniają się sylwetki kobiety i mężczyzny. Niezbyt jasne, ciepłe światło miękko ry­suje obraz, oświetla zwyczajną ławkę i czerwony kwiat. Kobieta jest piękna nie­pospolitą urodą Katarzyny Gniewkow­skiej; mężczyzna (Piotr Skiba) nieco dziwny, chłodny jak nasz hrabia Fanta­zjusz. Ich miłosny dialog kończy się roz­staniem. Wielką miłość ocalić może tylko niespełnienie.

Scena rozpoczynająca "Lunatyków" jest strzępem ubiegłej epoki, pogłosem ro­mantyzmu. Pochodzi z pierwszego tomu trylogii Hermanna Brocha "Pasenow, czy­li Romantyzm 1888". Czerwony kwiat po­wróci potem pod koniec przedstawienia. Bertrand stanie się bogatym przemysłow­cem, biznesmenem, jak byśmy dzisiaj po­wiedzieli. Odejdzie po raz drugi. Popełni samobójstwo, pełen odrazy do świata, który stał się nie do zniesienia. Za poszu­kiwanie rzeczy niemożliwych zawsze płaci się rozpaczą.

Ale to nie Bertrand jest bohaterem "Lu­natyków", przedstawienia Krystiana Lupy na motywach powieści Brocha. Po krótkiej, ale ważnej pierwszej scenie zapada ciemność i z głośnika słyszymy głos, chyba samego Krystiana Lupy, informu­jący, że upłynęło piętnaście lat. Jesteśmy w pierwszych latach naszego wieku, w drugiej części trylogii, zatytułowanej 'Esch, czyli Anarchia 1903". Nastała nowa epoka, odległa i odmienna od poprzed­niej, obca także naszym czasom, jak by się na pozór wydawało. Krystian Lupa wytropił tu jednak pewne podobieństwa. Anarchia oznacza zamęt, rozprzężenie, chaos wartości, rozbicie struktury psy­chicznej człowieka.

Dekoracja jest jedna, utrzymana w to­nacji szarości, czerni, przyprószonej bie­li. Scena obudowana szczelnie trzema ścianami. W górze dwa piętra metalo­wych balkonów czy galeryjek, do któ­rych wiodą umieszczone z boku schody. Wiele drzwi, na proscenium, na scenie i wysoko, na balkonach. Dolne części ścian uchylają się czasem, unoszą do gó­ry niczym maska samochodu. Przez te otwory maszyniści wsuwają lub wnoszą meble i rekwizyty. Jest ich niewiele, jak zwykle w przedstawieniach Lupy. Wszystko ponure, chłodne, nieprzyjazne. Metalowa klatka pełna mrocznych zaka­marków, ciemnych zakątków, dziwnych przejść.

Niejaki August Esch stara się o posadę buchaltera. Bohater naszych czasów w tak nieefektowny sposób rozpoczyna swoją życiową drogę. Przypomina ona nieco dzieje samego Brocha. Ten filozof, pisarz i poeta był także fabrykantem tek­styliów i działaczem Związku Przemy­słowców Austriackich. Ziemska wę­drówka Escha nie jest ani bujna, ani pa­sjonująca. Wręcz przeciwnie - miałka i przyziemna. Można ją opowiedzieć w kilku zdaniach. Próba zajęcia się sztuką okaże się w istocie organizowaniem wal­ki kobiet, rozrywki obrzydliwej i głupiej. Usiłowania włączenia się w walkę o sprawiedliwość będą chybione i darem­ne. Cóż więc czynić, skoro sztuka została doszczętnie zdegenerowana, wiara zastą­piona hałaśliwymi wrzaskami Armii Zbawienia, wszelkie idee podane w wąt­pliwość, a wartości zanegowane? Pozo­stają kobiety, miłosne przygody i roman­se. Jakże jednak godne politowania! Za­loty starej panny Korn (Anna Polony), z którą można pokopulować pospiesznie, na stojąco przy blaszanej ścianie, czy też romantyczna w zamierzeniu wycieczka na skałę pięknej Lorelei z niemłodą i nie­zbyt urodziwą właścicielką knajpy Ger­trudą Hentjen... Trudno to nazwać wiel­kim uczuciem, burzą pożądania, eksplozją seksu czy choćby zwykłą przygodą. Esch zaczyna jako buchalter i kończy ja­ko buchalter. Żeni się z panią Hentjen. Bił ją najpierw często, potem coraz rzadziej, wreszcie przestał. Spirala życia skręciła się i zamknęła.

Krystian Lupa pokazuje to w szeregu scen, obrazów krótkich jak filmowa mi­gawka, opowiada i komentuje jako narra­tor przez megafon, w ten sam sposób gło­sem Escha opisuje czasem jego stany i uczucia. Nie boi się tego zwykle pogar­dzanego w teatrze chwytu. Po raz kolejny tworzy teatr fascynujący, pełen niezwykłej urody, wyrafinowany i prosty zarazem.

"Lunatycy" są przedstawieniem okrut­nym i nieodparcie śmiesznym. Zwyczaj­ne, banalne do obrzydliwości zdarzenia, sytuacje i dialogi rozgrywane są prawdzi­wie, z nadmierną, zdawałoby się, pedan­terią, troską o każdy szczegół, ruch, sło­wo. Skrzecząca pospolitość, która ogar­nia i wciąga Escha, zostaje w ten sposób jakby wyolbrzymiona, jednak nigdy, Bo­że broń, do rozmiarów karykatury. Rów­nocześnie jest w tym jakieś lunatyczne spowolnienie, jakby ci ludzie zostali przyłapani na nieświadomym wykony­waniu tego, czego w istocie czynić nie chcą i nie zamierzają.

Przedstawienie toczy się jak życie, nie­spiesznie, powolutku. Stanowi osobliwą kompozycję realności i wizjonerstwa, na­turalizmu i mistycznej zadumy. Odbywa się w ruchu przesadnie sylabizowanym - żeby użyć określenia Rainera Marii Rilke­go; w przezroczystym, przejrzystym mro­ku, przy zróżnicowanej przejmującej mu­zyce i efektach akustycznych Jacka Osta­szewskiego. Muzyka rytmizuje niektóre sceny, rozciąga i spowalnia tempo, budu­je atmosferę powszedniości i dziwności.

Wszyscy tu są śmieszni, rysowani przez Lupę z ironią, zabarwioną jednak ciepłem i sympatią. W epoce pozbawionej patosu człowiek przestaje być wzniosły, zatem staje się po prostu komiczny. Żyje, choć jest martwy - jak powiada Broch. Tkwi w nim co prawda ciągle żywy i nie zaspokojony głód mistyki, tajemnicy, ale owa potrzeba przeżywania rzeczy niema­terialnych rozpływa się w powszechnej pospolitości, oddaleniu człowieka od człowieka, aż rozmyje się doszczętnie w poczuciu roztrwonienia życia. Człowiek skarlały zawsze jest pocieszny. Choć mo­że także budzić współczucie.

Grani są ci "Lunatycy" znakomicie. Ak­torzy, jak zawsze, zaufali Krystianowi Lupie. Co więcej - wzbogacili tym razem jego świat własną indywidualnością i in­wencją. Przede wszystkim jest August Esch. To wielka rola Jana Frycza. Prze­myślana i zagrana do ostatniego szczegó­łu, gestu, wypełniona od środka nieustan­nym napięciem, wewnętrzną aktywno­ścią, bez pustych miejsc. Frycz znakomi­cie mówi, wspaniale słucha, gra plastycz­nie całym ciałem, świadomie, celowo. Jest zbuntowany i zrezygnowany, naburmuszony i kapryśny jak dziecko, a za chwilę cynicznie bezczelny, niezwykle kulturalny i wręcz chamski. Bardzo śmieszny i bardzo nieszczęśliwy. Esch jest naprawdę koncertowy.

A obok świetna Alicja Bienicewicz w nieefektownej roli pani Hentjen, Eliza­beth pięknie zagrana przez Katarzynę Gniewkowską. Aby być sprawiedliwym, należałoby wymienić właściwie cały ze­spół "Lunatyków". Wielkie brawa!

Wreszcie w Krakowie przedstawienie, które zasługuje na miano wydarzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji